Stolat.pl
Życzenia
Wiersze znanych
Cytaty
Dodaj życzenia
Chrystus tak rela...
Osiemnaście mysz...
18 lat marzyłeś...
18 lat skończone...
18 spełnionych m...
18-sty wybił roc...
18-ście lat temu...
Bądź zawsze szc...
Coż by Ci życzy...
Dajmy dzisiaj ost...
Zakochani
Bądź zawsze szc...
Kołysanka dla Jo...
O moim tacie
Motyw biblijny
Niepowodzenie
O prawach dziecka
18 lat marzyłeś...
Chrystus tak rela...
18-sty wybił roc...
Wyślij tekst znajomemu
Wyślij do:
Treść wiadomości:
W El-Arish<br /><br />, Trzy razy księżyc odmienił się złoty,<br />Jak na tym piasku rozbiłem namioty.<br />Maleńkie dziecko karmiła mi żona,<br />Prócz tego dziecka, trzech synów, trzy córki,<br />Cała rodzina, dzisiaj pogrzebiona,<br />Przybyła ze mną. Dziewięć dromaderów<br />Chodziło co dnia na piasku pagórki<br />Karmić się chwastem madmorskich ajerów;<br />A wieczór - wszystkie tu się kładły wiankiem,<br />Tu, gdzie się ogień już dawno nie pali.<br />Córki po wodę chodziły ze dzbankiem,<br />Synowie moi ogień rozkładali,<br />żona, z synaczkiem przy piersiach, warzyła.<br />Wszystko to dzisiaj tam - gdzie ta mogiła<br />Promienistemu słońcu się odśmiecha,<br />Wszystko tam leży pod kopułą Szecha.<br />A ja samotny wracam - o boleści!<br />Trzy razy wieków przeżywszy czterdzieści,<br />Odkąd do mego płóciennego dworu<br />W tej kwarantannie wszedł anioł pomoru.<br /><br />O! niewiadoma ta boleść nikomu,<br />Jaka się w moim sercu dziś zamyka!<br />Wracam na Liban, do mojego domu - <br />W dziedzińcu moim pomarańcza dzika<br />Zapyta: Starcze! gdzie są twoje dziatki? - <br />W dziedzińcu moim córek moich kwiatki<br />Spytają: Starcze! gdzie są twoje córki?<br />Naprzód błękitne na Libanie chmurki<br />Pytać mię będą o synów, o żonę,<br />O dzieci moje, wszystkie pogrzebione<br />Tam, pod grobowcem tym okropnym Szecha -<br />I wszystkie będą mię pytały echa,<br />I wszyscy ludzie, czy wracam ze zdrowiem,<br />Pytać się będą. - Cóż ja im odpowiem?!<br /><br />Przybyłem. Namiot rozbiłem na piasku.<br />Wielbłądy moje cicho się pokładły;<br />Dziecko, jak mały aniołek w obrazku,<br />Karmiło wróble, a ptaszęta jadły,<br />Aż do rąk prawie przychodząc dziecinie. -<br />Widzisz tę małą rzeczułkę w dolinie?<br />Od niej wracała najmłodsza dziewczyna,<br />Z dzbankiem na głowie, prościutka jak trzcina.<br />Przyszła do ognia i wodą z potoku<br />Śmiejąc się, lekko trysnęła na braci. -<br />Najstarszy - a ogniem zapalonym w oku<br />Wstał, dzbanek wody chwycił w dżące dłonie<br />I rzekł: Sam Bóg ci za wodę zapłaci,<br />Bo chcę pić jak pies, bo ogień mam w łonie.<br />To mówiąc, wodę wypiwszy ze dzbana,<br />Powalił się tu jak palma złamana.<br />Przybiegłem - nie czas już było ratować. -<br />Siostry go chciały martwego całować;<br />Krzyknąłem wściekły: Niech się nikt nie waży!<br />Porwałem trupa i rzuciłem straży,<br />Aby go wzięła na żelazne zgrzebła<br />I tam, gdzie grzebią zarażonych, grzebła.<br />A od tej nocy tak pełnej boleści<br />Naznaczono mi nowych dni czterdzieści.<br />Tej samej nocy Hafne i Amina<br />Umarły leżąc na łożu przy sobie.<br />A patrz! - tak cicho umierały obie!<br />że choć po śmierci najstarszego syna<br />Oczy się moje do snu nie zawarły,<br />A nie słyszałem, jak obie umierły.<br />I nawet matka własna nie słyszała,<br />Choć wiem, że także tej nocy nie spała.<br />Rankiem obiedwie sine jak żelazo,<br />Dwie moje córki zabite zarazą, <br />Wywlec kazałem strażnikom z namiotu;<br />I porzuciły nas! - i bez powrotu!...<br />A jak dorosłym przystoi dziewicom,<br />Włosami ziemię zamiotły rodzicom.<br /><br />Widzisz te słońce w niebie lazurowym?<br />Zawsze tam wschodzi za lasem palmowym,<br />Zawsze zachodzi za tą piasku górą;<br />Zawsze te niebo nie splamione chmurą:<br />A mnie się zdało wtenczas, nie wiem czemu,<br />że słońce słońcu nie równe złotemu;<br />I już nie takie, jakie było wczora,<br />Ale podobne do słońca upiora.<br />A niebo, które patrzało na zgubę<br />Mego rodzeństwa, moich trojga dzieci:<br />Tak mi się mgliste zdawało i grube<br />Ziemi wyziewem i słońca purpurą,<br />że nie wiedziałem, czy pacierz doleci<br />Do Pana Boga, co się zakrył chmurą.<br /><br />I tak dni dziesięć przeszło, choć nie skoro.<br />Reszta mych dzieci żyła - wszystko czworo. <br />Małżonka moje serce miała lżejsze,<br />I nawet moje dzieciątko najmniejsze<br />żyło i kwiatkiem nie chciało usychać - <br />Ja sam nareszcie zacząłem oddychać;<br />Bo nie wierzyłem, żeby wziąwszy troje<br />Bóg mi chciał zabrać wszystkie dzieci moje.<br /><br />O! była to piekelna godzina!<br />Gdy patrząc na twarz najmłodszego syna<br />Śmierć zobaczyłem! - Ach, ja go tak strzegłem! -<br />Pierwszy na twarzy znak wystąpił drobny;<br />Nikt by nie dostrzegł - ja, ojciec, spostrzegłem.<br />On do tamtego stawał się podobny;<br />Stawał się jak mój trup pierworodzony<br />Z jasnego blady, z bladego czerwony.<br />Patrzę! - Na twarzy plam żelaznych krocie -<br />Więc zawołałem głośno: Śmierć w namiocie!<br />I pochwyciwszy go z takimi trądy<br />Wyniosłem na step, pomiędzy wielbłądy,<br />Aby go tam śmierć zgryzła do ostatka;<br />I żeby na to nie patrzała - matka.<br /><br />Przy konającym czuwaliśmy bliscy<br />Ja z wielbłądami - na kolanach wszyscy.<br />Łamałem ręce i wołałem głośno:<br />Oby nie umarł! lub się był nie narodził! -<br />A tam nad palmy, z twarzą nielitośną,<br />Gdy konał mój syn, blady miesiąc wschodził<br />I patrzał: - tego z pamięci nie zatrzeć!<br />I nie wiem, jak ten sam miesiąc mógł patrzeć?<br />Gdy skonał w moim ojcowskim uścisku,<br />Chciałem go spalić na popiół w ognisku;<br />Lecz ledwie ogień zaczął biec po szacie,<br />Wyrwałem trupa i rzuciłem straży -<br />Poniosło mi go czarnych dwócg grabarzy,<br />I lepiej mu tam przy siostrach i bracie.<br />Od tego zgonu i od tej boleści<br />Naznaczono mi nowych dni czterdzieści.<br /><br />Pod kręgiem słońca jako krew czerwonym<br />I pod namiotem tym zapowietrzonym<br />żyliśmy, słowa nie mówiąc do siebie,<br />I śmierć przed samą śmiercią udawali<br />Myśląc, że Boga oszukamy w niebie,<br />że się ten bałwan zarazy przewali. -<br />Powrócił! - Anioł powrócił morderca!<br />Ale mnie znalazł bez łez i bez serca,<br />Już omdlałego na boleści świeże,<br />Już mówiącego: Niech Bóg wszystko bierze!<br />Miałem na syna trzeciego cierpienia <br />Powieki bez łez i serce z kamienia.<br />Boleść już była jako chleb powszedni.<br />I pod oczyma mi konał mój średni,<br />Najmniej kochany w mym rodzinnym gronie<br />I najmniej z dzieci płakany po zgonie.<br />Toteż Bóg jemu wynagrodził za to,<br />Bez żadnych bolów, bez żadnych omamień.<br />Skonał i skościał, i stał się jak kamień.<br />A tak okropnie po śmierci wyglądał,<br />Jakby już próżnych już naszych łez nie żądał,<br />Ale chciał tylko lice swoje wyrazić<br />W serca nieczułe, oczy nam przerazić<br />I wiecznie zostać w rodziców pamięci<br />Z twarzą, co woła: Jesteście przeklęci! -<br /><br />Skonał. Myślałem wtenczas - o rozpaczy! -<br />że jeśli reszcie Pan Bóg nie przebaczy,<br />Jeśli anioła śmierci przyszle po nie:<br />Dziecko mi weźmie - żonę - a po żonie<br />Mnie nieszczęsnego zawołą przed Stwórcę...<br />Córka! - Ja myśleć nie śmiałem o córce!<br />I trwoga o nią nie gryzła mię żadna.<br />Ach, ona była młoda! taka ładna!<br />taka wesoła, kiedy moją głowę<br />Do lilijowych brała chłodzić rączek,<br />Kiedy zrobiwszy z jedwabiu osnowę,<br />Około cedru biegała po trawie,<br />Jak pracowity snując się pajączek.<br />Patrz! i ten pas mój błyszczący jaskrawie<br />Ona robiła - i te smutne oczy<br />Ona rąbkami złocistych warkoczy<br />Tak przesłaniała, że patrzałem na nią<br />Jako na róże przeze łzy i słońce.<br />Ach, ona była domu mego panią!<br />Ona jak jaśni anieli obrońce<br />Najmniejsze dziecko w kołyseczce strzegła. <br />I gdzie płacz jaki słyszała, tam biegła;<br />I wszystkie nasze opłakała ciosy,<br />I wszystkie nasze łzy - wzięła na włosy.<br /><br />Dziesięć dni przeszło i nocy tak długich,<br />że śmierć już mogła na gwiazdy odlecić.<br />Dziesięć dni przeszło, dziesięć nocy drugich<br />Przeszło - nadzieja zaczynała świecić...<br />Po dzieciach ustał wielki płacz niewieści<br />I naliczyliśmy ranków trzydzieści.<br />Nareszcie zbywszy pamięci i mocy,<br />Położyłem się i zasnąłem w nocy.<br />I we śnie, w lekkie owinięte chmury,<br />Ujrzałem moje dwie umarłe córy.<br />Przyszły za ręce trzymając się obie;<br />I pozdrowiwszy mię pokojem w grobie,<br />Poszły, oczyma cichymi błyszczące,<br />Nawiedzać inne, po namiocie śpiące.<br />Szły cicho, z wolna, schylały się nisko<br />Nad matki łożem, nad dziecka kołyską;<br />potem na moją najmłódszą dziewczynę<br />Obiedwie - ręce położyły sine!<br />Budzę się z krzykiem i umarłą dziatwę<br />Klnąc wołam dziko: Harfe! moja Harfe! <br />Przyszła jak ptaszek cicho po kobiercu,<br />Rzuciła mi się rączkami na szyję;<br />I przekonałem się, że Harfe żyje,<br />Słysząc jej serce bijące na sercu.<br />Ale nazajutrz grom przyszedł uderzyć -<br />Córka!!! - Lecz na co z boleścią się szerzyć?<br />I te mi dziecko sroga śmierć wydarła!<br />I ta mi córka na rękach umarła!<br />A była jedna najstraszniejsza chwila -<br />Kiedy ją bole targały zabójcze,<br />Wołała: Ratuj mię! ratuj, mój ojcze!<br />I miała wtenczas czerwone usteczka<br />Jak młoda róża, kiedy się rozchyla. -<br />I tak umarła ta moja dzieweczka,<br />że mi się serce rozdarło na ćwierci -<br />A piękna była jak anioł - po śmierci!<br /><br />Przyszli nade mną płakać nieborakiem<br />Strażnicy; przyszli mi wydrzeć to ciało.<br />I nieostrożni zaczepili hakiem -<br />Hak padł na pierś jej twardą, krągłą, białą...<br />I tu - bogdajby jak ja nie umarli! -<br />Tu ją pod mymi oczyma rozdarli. -<br />Ty im to, Boże niebieski, spamiętasz!<br />Wziąłem ją - i sam zaniosłem na cmentarz.<br />Z założonymi na piersiach rękoma<br />Siedziała trzy dni matka nieruchoma <br />W kącie namiotu, żółta, jakby z drewna.<br />Dziecina stała się blada i rzewna;<br />Bo mleko matki zaczęło wysychać,<br />I co dnia było płacz w kołysce słychać.<br />A ta pustynia - nie masz dzieci w grobie! -<br />Ona inaczej wydaje się tobie,<br />Może złocista, jasna i weselna?<br />Lecz dla mnie jest to równina piekielna!<br />Przez tę równinę, przez te piasku kupy<br />Ciągnięto śniade moich dzieci trupy.<br />A tam na wzgórzu, kędy morze bije,<br />Dla ciebie szumi morze - dla mnie wyje;<br />A kiedy z wichrem na brzegi nie skacze,<br />Dla ciebie szemrze tylko - dla mnie płacze.<br />Co dnia, gdy przyszła wieczorna godzina,<br />Śpiewającegom słyszał muezina:<br />Jakby się nad mym ulitował losem,<br />Zaczął smutniejszym obwoływać głosem,<br />Krzycząc ze swego piaskowego stoga<br />Nieszczęśliwemu ojcu - wielkość Boga.<br />O! bądźże mi Ty pochwalony, Alla!<br />Szumem pożaru, co miasta zapala,<br />Trzęsieniem ziemi, co grody wywraca,<br />Zarazą, która dzieci mi wytraca<br />I bierze syny z łona rodzicielki.<br />O Allach! Akbar Allach! jesteś wielki!<br /><br />Wszystko, co miało tylko twarz człowieka,<br />Zaczęło stronić ode mnie z daleka.<br />Namiotu mego - córki go uprzędły -<br />Płótna na rosie poczerniały, zwiędły<br />I podarły się, i lekko napięte,<br />Były jak próchna z ludzkich trumien zdjęte.<br />Zarazę było znać na tym namiocie -<br />I wiesz, że nawet tych wróbelków krocie,<br />Co zlatywały się tutaj o brzasku<br />Jeść okruszyny i kąpać się w piasku;<br />Odkąd mi dzieci zaczęło ubywać,<br />Po żer przestały się wszystkie zlaywać.<br />Czy odstraszyło je podarte płótno<br />Namiotu mego? czy twarz moja biedna? -<br />Nie przyleciała z ptaszyn ani jedna<br />I spostrzegłem to - i było mi smutno.<br /><br /><br />Po córce w pięc dni - o Boże mój! Boże!<br />Z wieczora huczeć już zaczęło morze<br />I słońca się krąg pochował ponury,<br />I niebo czrne zaciągnęły chmury.<br />Noc przyszła, dotąd w pamięci ohydna,<br />Ciemna, od gromów czerwoności widna.<br />Jeszcze dziś czuję i widzę, i slyszę,<br />Słyszę, jak namiot gęste sieką deszcze,<br />Jak się rozciąga, jak głucho szeleszcze,<br />Jak się nade mną w ciemności kołysze<br />I od piorunów się cały czerwieni,<br />Podobny grobom szatańskim z płomieni.<br />Zdawało mi się za burzy łoskotem,<br />żem słyszał martwe dzieci, za namiotem,<br />Wszystkie jęczące przeraźliwie, głucho.<br />Więc natężałem wzrok, serce i ucho;<br />I z przerażeniem rozmyślałem w sobie,<br />Jak moim dzieciom takiej nocy w grobie?<br /><br />I nagle! - Czemuż ta smierć tak zdradziecko!<br />Tak cicho weszła pod namiotu żagle?! -<br />Grom spadał hucząc po gromie - i nagle<br />W kołysce z cicha zapłakało dziecko -<br />A płacz ten musiał być strasznym wyrazem...<br />Bo zaraz - matka - ja - oboje razem -<br />rzuciliśmy się, gdzie robaczek lichy...<br />A choć dziecięcia jęk był bardzo cichy,<br />To tak wydawał się obójgu głośny<br />I tak rozdarty, i taki żałośny,<br />I tak z głębokich wnętrzności wyjęty!<br />I tak rozumny! i taki przeklęty!!!<br />żeśmy oboje biegli gromem tknięci,<br />I bez nadziei już! i bez pamięci!<br />I nie zawiodło przeczucie żałoby!<br />Umarło - z takiej jak tamte choroby.<br />I poszło leżeć między trupy ratnie,<br />Moje najmilsze!... i moje ostatnie!!!<br />Śmierć mi go czarna wzięła nielitośnie.<br />I już nie wróci! ani mi urośnie!<br />Ani go kiedy mój dom już zobaczył! -<br />I już nie wróci ngdy! - o rozpaczy!!!<br /><br />Noc przyszła druga, błyszcząca gwiazdami.<br />Byliśmy z matką w namiocie - przed nami<br />Leżało dziecko na stole, nieżywe,<br />Nieruchomością śmierci przeraźliwe.<br />Uczułem wtenczas, patrząc na tę postać,<br />że gdyby mogło choć tak z nami zostać<br />Przez wszystkie lata - choć tak, nie inaczej -<br />Ubyłoby mi z serca pół rozpaczy.<br />A te już - ani zarazy strażnicy,<br />Ani ja niosłem do Szecha kaplicy,<br />Gdzie się nam trupia otwierała brama,<br />Ale je matka tam zaniosła sama.<br /><br />W namiocie pustym ja zostałem z żoną.<br />Ale czy pojmiesz? - zamiast nas połączyć,<br />Boleść obójgu nam rozdarłszy łono,<br />Zaczęła jakieś jady z serca sączyć,<br />I teraz je chyba sam Bóg oczyści.<br />Smutek podobny był do nienawiści<br />I stanął czarny, wielki, między nami.<br />Więc rozłączeni byliśmy i sami.<br />I nie mówiliśmy do siebie słowa -<br />Bo powiedz, jakaż być mogła rozmowa<br />W pustym namiocie między mną i żoną?<br />Pomiędzy ojcem i matką tych dzieci?...<br />Słońce wschodziło w upały czerwono,<br />Co dnia tonęło tam, gdzie teraz świeci<br />Jak jaka skrawa pożaru pochodnia. -<br />Więc tak bezdzietnym było - i tak co dnia -<br />Cisza ogromna namiot nasz zaległa.<br />Chyba mysz jaka w księżycu przebiegła;<br />Zgoła innego jęku ni szelestu...<br />Doczekaliśmy więc tak dni czterdziestu.<br />I kwarantanny przybyli lekarze,<br />Głęboko patrząc w nasze smutne twarze.<br />Widziałem, jak się każdy z nich zadziwiał;<br />Bo nachyliłem się był i posiwiał.<br />A żona moja od niespań i troski<br />Była jak bursztyn albo żółte woski;<br />Na głowie miała z włosów siwych wieniec,<br />Jakiś okropny ceglany rumieniec,<br />A oczy pełne takiej błyskawicy,<br />Jak ci, co wyjdą na słońce z ciemnicy.<br />Lekarz nam kazał w sustawy uderzyć,<br />Tam gdzie zaraza pierwsze rzuca strupy -<br />Zdrów byłem. - Ludzie! czy będziecie wierzyć?<br />Ja, co me wszystkie całowałem trupy<br />Z tej kwarantanny wychodziłem zdrowy;<br />żona, co nawet nie tknęła połowy,<br />Nad piersiami się uderzywszy zbladła<br />I zachwiała się z jękiem - i upadła.<br />A ja na ręce wziąłem trup niewieści,<br />Zaniosłem w namiot i rzuciwszy brzemię<br />Upadłem przy niej jak martwy na ziemię., , , , , , , , , , , <br />I obudziłem się - na dni czterdzieści...<br /><br />Przed samą śmiercią wyznała mi matka,<br />że chciała z grobu swojego dzieciątka<br />Jakiej pamiątki, kamienia lub kwiatka,<br />Włoska w złocistych na głowie obrączkach;<br />I tak po dzieckum umarłym pamiątka -<br />Patrzaj! - obrazek ten, co trzymał w rączkach,<br />Te włoski złote i tak dzisiaj święte,<br />W mogiłce z główki maleńkiemu zdjęte - <br />Bo biedna matka miała tyle mocy;<br />że odkopała dziecko o północy;<br />Znalazła jeszcze nie zepsutym wcale,<br />Pocałowała w usteczek korale<br />I znów włożyła do trupich obsłónek -<br />Te upominki i ten pocałunek,<br />Zazdośnej ziemi Szecha ukradzione,<br />Zabiły matkę i wzięły mi żonę.<br /><br />I znów się łono piaskowe otwarło,<br />Gdzie pochowałem matkę martwych zmarłą.<br />Potem wróciłem do płóciennej nory<br />Schować się w cieniu jak nocne potwory.<br />Ani ja słońca na niebieskim sklepie,<br />Ani mnie ludzie widzieli na stepie.<br />Stałem się jako zdzieciniali - starzy -<br />W pamięci mojej - żadnej żywej twarzy,<br />Tylko te sine i okropne lica,<br />Które mi wzięła zarazy martwica.<br />I w dzień błękitny, i w noc każdą ciemną<br />Oni tu byli w tym namiocie ze mną;<br />Gadałem z nimi, zmyślałem rozmowy,<br />W których rozmawiał ze mną tłum grobowy;<br />I często dziwnym natrafiłem losem<br />Na głos, co moich był dzieciątek głosem.<br />Z obłąkanego budziły mię śnicia<br />Po nocy hyjen przeraźliwe wycia<br />Tam nad trumnami... i słuchałem blady,<br />Jak nad trupami płaczą trupojady.<br />Stałem się wreszcie jak wąż, gdy ochłodnie.<br />I przechodziły mi dnie i tygodnie<br />Bez żadnych bolów, pamiątek, omamień.<br />Stałem się twardy i zimny jak kamień.<br />I raz - ach, boska nade mną opieka!<br />Patrzę, ktoś w namiot mój cicho zagląda -<br />I ach! - Nie była to już twarz człowieka,<br />Lecz głowa mego starego wielbłąda.<br />Spojrzał - i spojrzał z twarzą tak litosną,<br />że rozpłakałem się jak dziecko głośno.<br /><br />I tak przeżyłem smutnych dni czterdzieście;<br />Przyszli mię ludzie uwolnić nareszcie.<br />O gorzka wolność i chwila odlotu!<br />Jam już do ciemnego przywykł namiotu;<br />Z uczuciem smutku, boleści i zgrozy<br />Będę wyrywał koły i powrozy,<br />Które... (o Boże wiekuisty, świeć mi!...)<br />Do tego piasku zatykałem z dziećmi.<br />Ach, pomóż ty mi je zerwać - sam jestem!<br />A może tobie posępnym szelestem<br />Te płótna więcej boleści powiedzą?<br />One widziały wszystko! wszystko wiedzą!<br />Czyż nie są teraz jak męki obrazy?<br />Patrz na nie, dotknij! nie bój się zarazy,<br />Nie bój się śmierci, co dotknięciem sinem...<br />Wszak ty nie jesteś, synu, moim synem.<br />Lecz nie - uciekaj! Ja wiem, że te płótna<br />Straszne się muszą obcym ludziom zdawać.<br />Śmierć od zarazy? - Ach! to smierć okrutna!<br />Zaczynasz własnych braci nie poznawać,<br />Potem cię ogień pali, piersi gorą...<br />Ach! ja tak moich widziałem ośmioro!<br />I co dnia patrząc na tak konające,<br />Wysiedziałem tu całe trzy miesiące.<br />Dziś - oto dziewięć wielbłądów podróżnych,<br />A na nich - patrzaj, osiem juków próżnych,<br />I nie zostało mi nic - oprócz Boga;<br />I tam mój cmentarz - a tamtędy droga. -,
Wykonanie:
SI2.pl
Jak prawie wszystkie strony internetowe również i nasza korzysta z plików cookie. Zapoznaj się z
regulaminem
, aby dowiedzieć się więcej.
Akceptuję