Allen
Ginsberg
1970-01-01 - 1970-01-01
Sortuj według:
Ginsberg Allen Na zapleczu rzecz...
bocznicy kolejowej w San Jose
, , wędrowałem samotny aż
dotarłem przed fabrykę cystern
, , i usiadłem na ławce
obok budki dozorcy.
Kwiat leżał na kępce siana na
, , asfaltowej szosie
- pomyślałem okropny
, , wyschły kwiat - miał
kruchą czarną łodygę
, , i koronę żółtawo brudnych
ostrych płatków podobnych
, , cierniowej koronie Jezusa a w środku
suchą splamioną bawełnianą kępkę
, , jak stary pędzel do golenia
rok temu rzucony
, , gdzieś koło garażu.
żółty, żółty kwiat,
, , kwiat przemysłu,
twardy ostry i szpetny,
, , mimo to kwiat --
o kształcie ogromnej żółtej
, , Róży w twym mózgu !
Oto jest kwiat Świata.
, , wędrowałem samotny aż
dotarłem przed fabrykę cystern
, , i usiadłem na ławce
obok budki dozorcy.
Kwiat leżał na kępce siana na
, , asfaltowej szosie
- pomyślałem okropny
, , wyschły kwiat - miał
kruchą czarną łodygę
, , i koronę żółtawo brudnych
ostrych płatków podobnych
, , cierniowej koronie Jezusa a w środku
suchą splamioną bawełnianą kępkę
, , jak stary pędzel do golenia
rok temu rzucony
, , gdzieś koło garażu.
żółty, żółty kwiat,
, , kwiat przemysłu,
twardy ostry i szpetny,
, , mimo to kwiat --
o kształcie ogromnej żółtej
, , Róży w twym mózgu !
Oto jest kwiat Świata.
Ginsberg Allen Odpowiedź
Bóg odpowiada moim potępieniem! Jestem unicestwiony
poezja wytarta z płomienistej płyty nagrobnej
moim kłamstwom odpowie robak w moim uchu
moim wizjom ręka co zamknie mi powieki bym
nie widział własnego szkieletu
mojej tęsknocie bycia Bogiem drżące mięso owłosionej szczęki
które pokrywa mą czaszkę jak skóra potwora
żołądek rzyga winem duszy, trup na podłodze
bambusowej chaty, mięso ciała pełznie
w stronę swego losu, koszmar rośnie mi w mózgu
Brzęczący hałas wszelkiego stworzenia, które wielbi Zabójcę swego;
świergot
ptaków w Nieskończonym, szczekanie psów
jak odgłos rzygania, żaby rechoczą Śmierć wśród drzew
Jestem Serafinem i nie wiem ku czemu wchodzę w Próżnię
Jestem człowiekiem i nie wiem ku czemu wchodzę w Śmierć
-Chryste Chryste biedny bez nadziei
przybity do Krzyża między Wymiarami -
by ujrzeć Niepoznawalne!
martwy gong wibruje w ciele i rozległy Byt wchodzi
w mój mózg z oddali która żyje wiecznie
Nic prócz Boga tego nie utrwali! Jego Obecność
w Śmierci, Obecność przed którą nie ucieknę
zmienia mnie z Allena w Czaszkę
Starą Jednooką pełną snów wśród których nie budzę się lecz umieram
-ręce wciągnięte w mrok straszną Ręką
- ślepe ruchy robaka, cięcie - łopata jest Bogiem samym
Cóż za kłąb spotworniałych ciemności sprzed
początku świata wrócił mnie nawiedzić niosąc ślepy rozkaz!
mógłbym opróżnić tę świadomość, uciec
do miłości w Nowym Jorku; i zrobię to,
biedny żałosny Chrystus zlękniony przepowiednią Krzyża,
Nieśmiertelny --
Uciec ale nie na zawsze - Bóg nadejdzie, godzina nadejdzie,
dziwna prawda wkroczy we wszech świat, śmierć
jak dawniej ujawni, że Jest
a ja będę rozpaczał, że zapomniałem! zapomniałem! mój los powróci,
choć umrę od tego
Cóż jest święte, gdy całym wszechświatem jest Rzecz?
wpełza w każdą duszę jak narząd wampira śpiewający
przy księżycu wśród chmur --
ja biedna istota przykucam pod brodatymi gwiazdami na mrocznym polu
w Peru by
zrzucić swój ładunek - Umrę ze strachu, że umieram!
Nie tamy czy piramidy lecz śmierć a nam trzeba się gotowić
na tę nagość, biedne kości wyssane do sucha Jego długimi ustami
mrówek i wiatru, nasze dusze zabite dla przygotowania
Jego Doskonałości !
Nadeszła chwila, On odkrył swą wolę na zawsze
i żaden odlot w dawny Byt dalszy niż gwiazdy
nie znajdzie schronienia w tym ciemnym rozchwianym porcie
nieznośnej muzyki
Nie ma ucieczki w Siebie, skoro stoję w płomieniach
ani w Świat wydany na Jego bomby i Pożarcie!
Rozpoznać Jego moc! Puść
moje ręce - moją czaszkę przerażoną
- bo wybrałem miłość do samego siebie -
- swoich oczu, nosa, twarzy, penisa, duszy - a tu
Niszczyciel bez twarzy!
Bilion drzwi do tego samego nowego Bytu!
Wszechświat wywraca się na nice by mnie pożreć!
i potężny wybuch muzyki nadbiega zza nieludzkich drzwi
poezja wytarta z płomienistej płyty nagrobnej
moim kłamstwom odpowie robak w moim uchu
moim wizjom ręka co zamknie mi powieki bym
nie widział własnego szkieletu
mojej tęsknocie bycia Bogiem drżące mięso owłosionej szczęki
które pokrywa mą czaszkę jak skóra potwora
żołądek rzyga winem duszy, trup na podłodze
bambusowej chaty, mięso ciała pełznie
w stronę swego losu, koszmar rośnie mi w mózgu
Brzęczący hałas wszelkiego stworzenia, które wielbi Zabójcę swego;
świergot
ptaków w Nieskończonym, szczekanie psów
jak odgłos rzygania, żaby rechoczą Śmierć wśród drzew
Jestem Serafinem i nie wiem ku czemu wchodzę w Próżnię
Jestem człowiekiem i nie wiem ku czemu wchodzę w Śmierć
-Chryste Chryste biedny bez nadziei
przybity do Krzyża między Wymiarami -
by ujrzeć Niepoznawalne!
martwy gong wibruje w ciele i rozległy Byt wchodzi
w mój mózg z oddali która żyje wiecznie
Nic prócz Boga tego nie utrwali! Jego Obecność
w Śmierci, Obecność przed którą nie ucieknę
zmienia mnie z Allena w Czaszkę
Starą Jednooką pełną snów wśród których nie budzę się lecz umieram
-ręce wciągnięte w mrok straszną Ręką
- ślepe ruchy robaka, cięcie - łopata jest Bogiem samym
Cóż za kłąb spotworniałych ciemności sprzed
początku świata wrócił mnie nawiedzić niosąc ślepy rozkaz!
mógłbym opróżnić tę świadomość, uciec
do miłości w Nowym Jorku; i zrobię to,
biedny żałosny Chrystus zlękniony przepowiednią Krzyża,
Nieśmiertelny --
Uciec ale nie na zawsze - Bóg nadejdzie, godzina nadejdzie,
dziwna prawda wkroczy we wszech świat, śmierć
jak dawniej ujawni, że Jest
a ja będę rozpaczał, że zapomniałem! zapomniałem! mój los powróci,
choć umrę od tego
Cóż jest święte, gdy całym wszechświatem jest Rzecz?
wpełza w każdą duszę jak narząd wampira śpiewający
przy księżycu wśród chmur --
ja biedna istota przykucam pod brodatymi gwiazdami na mrocznym polu
w Peru by
zrzucić swój ładunek - Umrę ze strachu, że umieram!
Nie tamy czy piramidy lecz śmierć a nam trzeba się gotowić
na tę nagość, biedne kości wyssane do sucha Jego długimi ustami
mrówek i wiatru, nasze dusze zabite dla przygotowania
Jego Doskonałości !
Nadeszła chwila, On odkrył swą wolę na zawsze
i żaden odlot w dawny Byt dalszy niż gwiazdy
nie znajdzie schronienia w tym ciemnym rozchwianym porcie
nieznośnej muzyki
Nie ma ucieczki w Siebie, skoro stoję w płomieniach
ani w Świat wydany na Jego bomby i Pożarcie!
Rozpoznać Jego moc! Puść
moje ręce - moją czaszkę przerażoną
- bo wybrałem miłość do samego siebie -
- swoich oczu, nosa, twarzy, penisa, duszy - a tu
Niszczyciel bez twarzy!
Bilion drzwi do tego samego nowego Bytu!
Wszechświat wywraca się na nice by mnie pożreć!
i potężny wybuch muzyki nadbiega zza nieludzkich drzwi
Ginsberg Allen Pieśń
Ciężarem świata
jest miłość
Pod brzemiem
samotności,
pod brzemiem
niezadowolenia
Ciężarem
ciężarem który niesiemy
jest miłość.
Kto zaprzeczy?
W snach
dotyka
ciała,
w myśli
tworzy
cud,
w wyobraźni
sprawia ból
dopóki zrodzona
w człowieku-
spogląda z serca
płonąc czystością
bo brzemiem życia
jest miłość,
lecz my niesiemy ciężar
zmęczenie.
i musimy odpocząć
w objęciach miłości
co począć
musimy odpocząć w objęciach
miłości.
Nie ma odpoczynku
bez miłości
nie ma spania
bez snów
o miłości-
bądź szalony lub chłodny
ogarnięty obsesją aniołów
lub maszyn,
ostatecznym życzeniem
jest miłość
-nie może być gorzka,
nie może zaprzeczyć,
nie może wstrzymać
jeśli zaprzeczona:
ciężar jest zbyt wielki
-musi dać
bo żadne oddanie
jak myśli się
jest dane
w samotności
w całej wspaniałości
swego nadmiaru.
Ciepłe ciała
lśnią razem
w ciemnościach,
ręka porusza się
do centrum
błysku,
skóra drży
w szczęściu
a dusza dociera
rozradowana do oka-
tak, tak,
to jest to
czego chciałem,
zawsze chciałem,
zawsze chciałem
powrócić
do ciała
gdzie się urodziłem.
jest miłość
Pod brzemiem
samotności,
pod brzemiem
niezadowolenia
Ciężarem
ciężarem który niesiemy
jest miłość.
Kto zaprzeczy?
W snach
dotyka
ciała,
w myśli
tworzy
cud,
w wyobraźni
sprawia ból
dopóki zrodzona
w człowieku-
spogląda z serca
płonąc czystością
bo brzemiem życia
jest miłość,
lecz my niesiemy ciężar
zmęczenie.
i musimy odpocząć
w objęciach miłości
co począć
musimy odpocząć w objęciach
miłości.
Nie ma odpoczynku
bez miłości
nie ma spania
bez snów
o miłości-
bądź szalony lub chłodny
ogarnięty obsesją aniołów
lub maszyn,
ostatecznym życzeniem
jest miłość
-nie może być gorzka,
nie może zaprzeczyć,
nie może wstrzymać
jeśli zaprzeczona:
ciężar jest zbyt wielki
-musi dać
bo żadne oddanie
jak myśli się
jest dane
w samotności
w całej wspaniałości
swego nadmiaru.
Ciepłe ciała
lśnią razem
w ciemnościach,
ręka porusza się
do centrum
błysku,
skóra drży
w szczęściu
a dusza dociera
rozradowana do oka-
tak, tak,
to jest to
czego chciałem,
zawsze chciałem,
zawsze chciałem
powrócić
do ciała
gdzie się urodziłem.
Ginsberg Allen Przechowalnia bag...
I
W czeluściach końcowej stacji Greyhounda
siedząc tępo na bagażowym wózku patrząc w niebo oczekując na ekspres
do Los Angeles
trapiąc się wiecznością na dachu poczty wśród nocnych czerwonych
niebiosów nad centrum miasta,
gapiąc się przez okulary uświadomiłem sobie z drżeniem, że ani te myśli
nie były wiecznością, ani ubóstwo życia nas, nerwowych urzędników z
bagażowni,
ani miliony pożegnalnych lamentów krewnych wokół autobusu,
ani inne miliony wędrówek nędzarzy z miasta do miasta na spotkanie
swoich bliskich,
ani indiański zdechlak ze strachem przemawiający do ogromnego gliny
przy automacie z colą,
ani roztrzęsiona stara dama z laską w ostatniej podróży swego życia,
ani cyniczny bagażowy w czerwonej czapce, który zbiera ćwierćdolarówki i
uśmiecha się nad rozsypanym bagażem,
ani ja rozglądający się wokół w strasznym śnie,
ani kierownik wąsaty Murzyn zwany Łopatą, rozdający wspaniale długimi
rękami przeznaczenie tysięcy ekspresowych paczek,
ani pedał Sam z sutereny kuśtykający od ciężkiego kufra do kufra,
ani Joe za ladą ze swoim nerwowym rozstrojem i bojaźliwym uśmiechem
do klientów,
ani szarawozielony żołądek wieloryba - górne piętro magazynu gdzie
trzymamy bagaż na ohydnych półkach,
setki waliz pełnych tragedii kołyszących się miarowo w oczekiwaniu na
otwarcie,
ani zagubiony bagaż, ani zepsute uchwyty, zawieruszone nalepki z
nazwiskami, pogięte druty i porwane sznury, całe kufry eksplodujące na
betonowej posadzce,
ani worki marynarskie wypróżnione nocą w końcowej przechowalni.
II
Łopata przypominał mi Anioła rozładowującego autobus,
odziany w błękitny owerol czarna twarz służbowa pracownicza czapka
Anioła,
napierał brzuchem na wielką platformę obładowaną czarnym bagażem,
popatrywał w górę przechodząc pod żółtą żarówką w magazynie
i trzymał wysoko na ramieniu żelazny pastuszy kij.
III
To półki, uświadomiłem sobie, siadając na nich jak to mam zwyczaj czynić
w południe by dać wypocząć zmęczonym nogom,
To półki, wielkie drewniane deski i podpórki, słupy i belki łączące podłogę
z dachem zarzucone bagażem,
- japoński powojenny kufer z białego metalu wymalowany w jaskrawe
kwiatki adresowany do Fort Bragg,
meksykańska paczka do Nogales w zielony-m papierze przewiązana
purpurowym sznurem upstrzona nazwiskami,
setki grzejników wszystkie do Eureki,
skrzynie hawajskiej bielizny,
rolki plakatów na półwysep, orzechy do Sacramento,
ludzkie oko do Napy,
aluminiowa puszka ludzkiej krwi do Stockton
i mały czerwony pakiet zębów do Calistogi -
to były półki i to co, w noc przed swoim wyjazdem, dostrzegłem na nich
obnażone tv świetle żarówki,
półki stworzone by umieścić nasz dobytek, by trzymać nas razem,
nietrwałe przesunięcie w przestrzeni,
jedyny boski sposób budowy rozchwianej struktury Czasu,
przechowywania naszych rzeczy przed drogą, przenoszenia bagażu z
miejsca na miejsce
wyglądając autobusu który odwiezie nas do swojskiej Wieczności gdzie
zostało serce i popłynęły pożegnalne łzy.
IV
Mrowie bagażu na ladzie gdy wjeżdża transkontynentalny autobus.
Zegar wskazuje godzinę O:15, 9 maja 1956, druga, czerwona strzałka
przesuwa się.
Ja gotów załadowywać mój ostatni autobus. -żegnaj, autostrado Walnut
Creek Richmond Vallejo Portland Pacyfik
Rączonoga Rtęci, przelotowa boskości.
Ostatni pakunek przeznaczony na Wybrzeże tkwi samotnie o północy na
stojaku wysokim aż po zamglone fosforyzujące światło.
Płacą nam za mało by żyć. Tragedia zredukowana do liczb.
To dla biednych pasterzy. Ja jestem komunistą.
Cześć Greyhound gdzie tyle wycierpiałem,
skaleczyłem kolano i zdarłem ręce a mięśnie piersiowe wyrosły mi wielkie
jak pochwa.
W czeluściach końcowej stacji Greyhounda
siedząc tępo na bagażowym wózku patrząc w niebo oczekując na ekspres
do Los Angeles
trapiąc się wiecznością na dachu poczty wśród nocnych czerwonych
niebiosów nad centrum miasta,
gapiąc się przez okulary uświadomiłem sobie z drżeniem, że ani te myśli
nie były wiecznością, ani ubóstwo życia nas, nerwowych urzędników z
bagażowni,
ani miliony pożegnalnych lamentów krewnych wokół autobusu,
ani inne miliony wędrówek nędzarzy z miasta do miasta na spotkanie
swoich bliskich,
ani indiański zdechlak ze strachem przemawiający do ogromnego gliny
przy automacie z colą,
ani roztrzęsiona stara dama z laską w ostatniej podróży swego życia,
ani cyniczny bagażowy w czerwonej czapce, który zbiera ćwierćdolarówki i
uśmiecha się nad rozsypanym bagażem,
ani ja rozglądający się wokół w strasznym śnie,
ani kierownik wąsaty Murzyn zwany Łopatą, rozdający wspaniale długimi
rękami przeznaczenie tysięcy ekspresowych paczek,
ani pedał Sam z sutereny kuśtykający od ciężkiego kufra do kufra,
ani Joe za ladą ze swoim nerwowym rozstrojem i bojaźliwym uśmiechem
do klientów,
ani szarawozielony żołądek wieloryba - górne piętro magazynu gdzie
trzymamy bagaż na ohydnych półkach,
setki waliz pełnych tragedii kołyszących się miarowo w oczekiwaniu na
otwarcie,
ani zagubiony bagaż, ani zepsute uchwyty, zawieruszone nalepki z
nazwiskami, pogięte druty i porwane sznury, całe kufry eksplodujące na
betonowej posadzce,
ani worki marynarskie wypróżnione nocą w końcowej przechowalni.
II
Łopata przypominał mi Anioła rozładowującego autobus,
odziany w błękitny owerol czarna twarz służbowa pracownicza czapka
Anioła,
napierał brzuchem na wielką platformę obładowaną czarnym bagażem,
popatrywał w górę przechodząc pod żółtą żarówką w magazynie
i trzymał wysoko na ramieniu żelazny pastuszy kij.
III
To półki, uświadomiłem sobie, siadając na nich jak to mam zwyczaj czynić
w południe by dać wypocząć zmęczonym nogom,
To półki, wielkie drewniane deski i podpórki, słupy i belki łączące podłogę
z dachem zarzucone bagażem,
- japoński powojenny kufer z białego metalu wymalowany w jaskrawe
kwiatki adresowany do Fort Bragg,
meksykańska paczka do Nogales w zielony-m papierze przewiązana
purpurowym sznurem upstrzona nazwiskami,
setki grzejników wszystkie do Eureki,
skrzynie hawajskiej bielizny,
rolki plakatów na półwysep, orzechy do Sacramento,
ludzkie oko do Napy,
aluminiowa puszka ludzkiej krwi do Stockton
i mały czerwony pakiet zębów do Calistogi -
to były półki i to co, w noc przed swoim wyjazdem, dostrzegłem na nich
obnażone tv świetle żarówki,
półki stworzone by umieścić nasz dobytek, by trzymać nas razem,
nietrwałe przesunięcie w przestrzeni,
jedyny boski sposób budowy rozchwianej struktury Czasu,
przechowywania naszych rzeczy przed drogą, przenoszenia bagażu z
miejsca na miejsce
wyglądając autobusu który odwiezie nas do swojskiej Wieczności gdzie
zostało serce i popłynęły pożegnalne łzy.
IV
Mrowie bagażu na ladzie gdy wjeżdża transkontynentalny autobus.
Zegar wskazuje godzinę O:15, 9 maja 1956, druga, czerwona strzałka
przesuwa się.
Ja gotów załadowywać mój ostatni autobus. -żegnaj, autostrado Walnut
Creek Richmond Vallejo Portland Pacyfik
Rączonoga Rtęci, przelotowa boskości.
Ostatni pakunek przeznaczony na Wybrzeże tkwi samotnie o północy na
stojaku wysokim aż po zamglone fosforyzujące światło.
Płacą nam za mało by żyć. Tragedia zredukowana do liczb.
To dla biednych pasterzy. Ja jestem komunistą.
Cześć Greyhound gdzie tyle wycierpiałem,
skaleczyłem kolano i zdarłem ręce a mięśnie piersiowe wyrosły mi wielkie
jak pochwa.