
Konstanty Ildefons
Gałczyński
1970-01-01 - 1970-01-01
Sortuj według:
Gałczyński Konstanty Ildefons Evviva la poesia
Koń by też pisał wiersze,
gdyby mu dać sto złotych,
też miałby aspiracje,
ambicje i tęsknoty;
co mówię? nawet wielbłąd
gwizdnąłby na pustynię,
gdyby mu, jak Boyowi,
dać przednich wódek skrzynię;
i nawet nietoperze,
które wiszą na głowie,
pisałyby komedie -
a cóż dopiero człowiek?
Ty więc, o Muzo moja,
rymem mnie słodkim natknij -
możem ja tu nie pierwszy,
aleć i nie ostatni!
Umiem i metr wyszukać,
i uśpić rym przy rymie,
puent mam tyle w głowie,
ile jest śniegu w zimie;
a jakie miewam wizje,
koncepcje, problematy!
W ogóle: bardzo dziwne,
że nie jestem bogaty;
toć jednym aforyzmem
mógłbym spalić Warszawę;
gdybym się rodził w Anglii,
byłbym Bernardem Shawem.
Więc jakże tu nie pisać,
więc jakże! panie złoty...
Koń by też pisał wiersze,
gdyby mu dać sto złotych.
gdyby mu dać sto złotych,
też miałby aspiracje,
ambicje i tęsknoty;
co mówię? nawet wielbłąd
gwizdnąłby na pustynię,
gdyby mu, jak Boyowi,
dać przednich wódek skrzynię;
i nawet nietoperze,
które wiszą na głowie,
pisałyby komedie -
a cóż dopiero człowiek?
Ty więc, o Muzo moja,
rymem mnie słodkim natknij -
możem ja tu nie pierwszy,
aleć i nie ostatni!
Umiem i metr wyszukać,
i uśpić rym przy rymie,
puent mam tyle w głowie,
ile jest śniegu w zimie;
a jakie miewam wizje,
koncepcje, problematy!
W ogóle: bardzo dziwne,
że nie jestem bogaty;
toć jednym aforyzmem
mógłbym spalić Warszawę;
gdybym się rodził w Anglii,
byłbym Bernardem Shawem.
Więc jakże tu nie pisać,
więc jakże! panie złoty...
Koń by też pisał wiersze,
gdyby mu dać sto złotych.
Gałczyński Konstanty Ildefons Dziecko się rodz...
I
Głodne uszy toną w radościach,
jakich nie znał Bach ani jeden -
bo jest szum na super-wysokościach,
jakby z nieba nr 7.
ale jeszcze wyżej: nad tym szumem,
nad tym niebem świacącym modro,
nad wieżami i kopułami,
twoich oczu najwyższa mądrość.
II
Czego tknę: lichtarza czy drzewa,
wszystko mówi: - Jak instrument gram. -
Jest dźwięczniejsza niż "Boska Komedia",
jest piękniejsza niż paryska Notre-Dame
ta noc jak morze muzyki,
ta noc o złotych ramionach,
ta noc pod oknami kliniki,
ta noc, gdy rodziła moja żona.
III
U sufitu tyle skrzypiec! Wielki Boże,
skąd skrzypce pod moją strzechę?
Nie śpię. I śpiewam. I jest mi tak dobrze,
jakbym był pozłacanym orzechem.
Ciekawe: dziewczyna czy chłopiec?
powiedzcie, skrzypce czterostrunne!
Wstanę, pójdę. Z radości się utopię.
Bo przecież i tak nie umrę.
IV
Księżyc z nieba jak wańka-wstańka,
a tu dzikie wino przez mur -
i pędzą chmury - i z cygańska
podzwania uprząż chmur;
ech wy, chmury, zady bijące
ogniem w gwarliwość rzeczki -
chmury dzwoniące, chmury jak koncert,
dzwoneczki dla córeczki.
V
Cytuję kolegę Rimbauda,
cytowanie to rzecz niezdrożna:
J'ai tendu des guirlandes de fenętre
a fenętre
des chaĂŽnes d'or de l'ĂŠtoile
a l'ĂŠtoile
et je danse.
Lepiej nie można
VI
O, dajcie mi te małe skrzypce,
może na skrzypcach wygram
wiatr i pochyłą ulicę,
i noc, co taka niezwykła.
Uwzględnijcie mizerne grannie,
a nie bijcie, gdy wezmę źle
jaki ton na strunie baraniej,
na G, D, A czy E.
Na moście stoję. Przez liście
światło na smyk się sypie.
Słuchajcie: to córka nuci
w czarodziejskim pudełku skrzypiec:
"baba" i "tata", i "mama",
i "bobo" - i nagle krzyk -
o, skrzypko zwariowana!
o, zwariowany smyk!
VII
Wiatr podkręca wąsy dorożkarzom,
dorożkarze śmieją się przez sen,
a latarnie gazowe marzą,
o czym marzą? a czy ja wiem.
Na szyldzie przez wiatr pogiętym,
dzierżąc w mordzie jajko na twardo,
pochrapuje łeb świni, ścięty
toporami spiętymi kokardą;
a w bok od skośnego daszka,
niepotrzebna i nostalgiczna,
jedna jedyna gwiazdka,
sierotka astronomiczna.
VIII
eech, muzyka, muzyka, muzyka,
spod smyka zielony kurz,
lecą gwiazdy zielone spod zmyka,
damy karo, bukiety róż.
Ulica jak kwinta napięta,
z latarniami wzdłuż, cieniami wszerz -
i radość na firmamentach
spadająca w usta jak deszcz
Dach śpiewa. Dom śpiewa. Kot wstaje
i na młynku do kawy gra.
A płomyk przed świętym Mikołajem
jak szczerozłota łza.
IX
Księżyc stanął przy drugim piętrze,
taki młody, taki zaręczynowy
i w srebrzystym powietrzu dźwięczy
przed twą szybą, w pobliżu twej głowy.
Wiem: w tej chwili twe loki kare
rozsypały się jak winogrona -
i ty również, patrząc na zegarek,
myślisz: chłopczyk, czy dziewczynka wytęskniona?
Na obrączkę patrzysz: W niej są blaski
jak latarnie, co wiodą do celu.
I wspominasz wietrzny most warszawski
i mój czarny, komiczny kapelusz -
i te pocałunki, oczywiście -
i spacery, spacery do rana -
i znów piszę jak w pierwszym liście:
"Chwała ci, dziewczyno ukochana!"
A tu burza kwiatów na parapecie
z czerwonych goździków strzela
I pomyśleć, że to pierwszy kwiecień!
I pomyśleć, że to niedziela.
X
Słońce wschodzi, głaszcze powietrze.
Dziecko się rodzi. Szumi deszcz.
Kwiat otwiera oczy w ogrodzie.
Zorza wieże złotem
okleja.
Ptak ptaka strofuje w gnieździe.
Gwiazda dzieńdobry mówi gwieździe
Dziecko się rodzi.
Dziecko się rodzi.
Nasze dziecko się rodzi.
Nadzieja.
Głodne uszy toną w radościach,
jakich nie znał Bach ani jeden -
bo jest szum na super-wysokościach,
jakby z nieba nr 7.
ale jeszcze wyżej: nad tym szumem,
nad tym niebem świacącym modro,
nad wieżami i kopułami,
twoich oczu najwyższa mądrość.
II
Czego tknę: lichtarza czy drzewa,
wszystko mówi: - Jak instrument gram. -
Jest dźwięczniejsza niż "Boska Komedia",
jest piękniejsza niż paryska Notre-Dame
ta noc jak morze muzyki,
ta noc o złotych ramionach,
ta noc pod oknami kliniki,
ta noc, gdy rodziła moja żona.
III
U sufitu tyle skrzypiec! Wielki Boże,
skąd skrzypce pod moją strzechę?
Nie śpię. I śpiewam. I jest mi tak dobrze,
jakbym był pozłacanym orzechem.
Ciekawe: dziewczyna czy chłopiec?
powiedzcie, skrzypce czterostrunne!
Wstanę, pójdę. Z radości się utopię.
Bo przecież i tak nie umrę.
IV
Księżyc z nieba jak wańka-wstańka,
a tu dzikie wino przez mur -
i pędzą chmury - i z cygańska
podzwania uprząż chmur;
ech wy, chmury, zady bijące
ogniem w gwarliwość rzeczki -
chmury dzwoniące, chmury jak koncert,
dzwoneczki dla córeczki.
V
Cytuję kolegę Rimbauda,
cytowanie to rzecz niezdrożna:
J'ai tendu des guirlandes de fenętre
a fenętre
des chaĂŽnes d'or de l'ĂŠtoile
a l'ĂŠtoile
et je danse.
Lepiej nie można
VI
O, dajcie mi te małe skrzypce,
może na skrzypcach wygram
wiatr i pochyłą ulicę,
i noc, co taka niezwykła.
Uwzględnijcie mizerne grannie,
a nie bijcie, gdy wezmę źle
jaki ton na strunie baraniej,
na G, D, A czy E.
Na moście stoję. Przez liście
światło na smyk się sypie.
Słuchajcie: to córka nuci
w czarodziejskim pudełku skrzypiec:
"baba" i "tata", i "mama",
i "bobo" - i nagle krzyk -
o, skrzypko zwariowana!
o, zwariowany smyk!
VII
Wiatr podkręca wąsy dorożkarzom,
dorożkarze śmieją się przez sen,
a latarnie gazowe marzą,
o czym marzą? a czy ja wiem.
Na szyldzie przez wiatr pogiętym,
dzierżąc w mordzie jajko na twardo,
pochrapuje łeb świni, ścięty
toporami spiętymi kokardą;
a w bok od skośnego daszka,
niepotrzebna i nostalgiczna,
jedna jedyna gwiazdka,
sierotka astronomiczna.
VIII
eech, muzyka, muzyka, muzyka,
spod smyka zielony kurz,
lecą gwiazdy zielone spod zmyka,
damy karo, bukiety róż.
Ulica jak kwinta napięta,
z latarniami wzdłuż, cieniami wszerz -
i radość na firmamentach
spadająca w usta jak deszcz
Dach śpiewa. Dom śpiewa. Kot wstaje
i na młynku do kawy gra.
A płomyk przed świętym Mikołajem
jak szczerozłota łza.
IX
Księżyc stanął przy drugim piętrze,
taki młody, taki zaręczynowy
i w srebrzystym powietrzu dźwięczy
przed twą szybą, w pobliżu twej głowy.
Wiem: w tej chwili twe loki kare
rozsypały się jak winogrona -
i ty również, patrząc na zegarek,
myślisz: chłopczyk, czy dziewczynka wytęskniona?
Na obrączkę patrzysz: W niej są blaski
jak latarnie, co wiodą do celu.
I wspominasz wietrzny most warszawski
i mój czarny, komiczny kapelusz -
i te pocałunki, oczywiście -
i spacery, spacery do rana -
i znów piszę jak w pierwszym liście:
"Chwała ci, dziewczyno ukochana!"
A tu burza kwiatów na parapecie
z czerwonych goździków strzela
I pomyśleć, że to pierwszy kwiecień!
I pomyśleć, że to niedziela.
X
Słońce wschodzi, głaszcze powietrze.
Dziecko się rodzi. Szumi deszcz.
Kwiat otwiera oczy w ogrodzie.
Zorza wieże złotem
okleja.
Ptak ptaka strofuje w gnieździe.
Gwiazda dzieńdobry mówi gwieździe
Dziecko się rodzi.
Dziecko się rodzi.
Nasze dziecko się rodzi.
Nadzieja.
Gałczyński Konstanty Ildefons C. K. W.
Smutno, ponuro, deszcz pada
sączy się woda z komina,
idzie powolna zagłada
włosy rzednieją i mina.
Kiedyś - to bylo się dzieckiem
a dzisiaj - prawie że w trumnie;
wśród mdlących izb na Wareckiej
schniemy, giniemy, jak mumie.
Zbladły czerwone sztandary,
we mgle poginęły dolary;
gorzej i gorzej jest Boskim
grzybom na placu Grzybowskim.
Wszystko już, wszystko w łeb wzięło,
z projektów i marzeń - nici.
Zostało smutne muzeum
półnarodowych tradycji.
Więc darmo pchac się na giełdę
społecznych kombinacyjek:
Nie pomoże i Vandervelde
ni inny belgijski stryjek.
Więc próżno wołać poecie.
na próżno budzić was lirą.
I tak się zmumifikujecie:
Irzykowski, Słobodnik, Szapiro.
Bo słuchajcie i zważcie u siebie,
że według tajnego rozkazu:
Kto nie wstąpił za życia do Bebe,
ten po śmierci nie trafi ni razu.
sączy się woda z komina,
idzie powolna zagłada
włosy rzednieją i mina.
Kiedyś - to bylo się dzieckiem
a dzisiaj - prawie że w trumnie;
wśród mdlących izb na Wareckiej
schniemy, giniemy, jak mumie.
Zbladły czerwone sztandary,
we mgle poginęły dolary;
gorzej i gorzej jest Boskim
grzybom na placu Grzybowskim.
Wszystko już, wszystko w łeb wzięło,
z projektów i marzeń - nici.
Zostało smutne muzeum
półnarodowych tradycji.
Więc darmo pchac się na giełdę
społecznych kombinacyjek:
Nie pomoże i Vandervelde
ni inny belgijski stryjek.
Więc próżno wołać poecie.
na próżno budzić was lirą.
I tak się zmumifikujecie:
Irzykowski, Słobodnik, Szapiro.
Bo słuchajcie i zważcie u siebie,
że według tajnego rozkazu:
Kto nie wstąpił za życia do Bebe,
ten po śmierci nie trafi ni razu.
Gałczyński Konstanty Ildefons Do mowy polskiej
Z akcentem na przedostatniej sylabie,
co mnie zupełnie nie zachwyca -
i znowu "drz" i grz", i "chr"
o znowu "pszczoła" i "pszenica",
o znowu drogi mgłą owiane.
(po ktorych chodzi pani z panem,
pan, prosze pani, wyszedł z betów) -
o, mowo polska, zakret weź
pianinkiem jesteś, nie organem,
klajstrem, a nie pasją politycznego pamfletu
- z tym swym akcentem z brzydkich brzydszym,
jak rzecz wiecznie niedokończona,
ty zamiast działać, ty się mizdrzysz
zatruta składnią Cycerona;
skrzypeczko śliczna, dudko dudków,
dziecinko, się skarząca mamie,
nieutulonych wdowo smutków,
ty muskasz rzeczy, a nie łamiesz;
ty lubisz łasić się, przymilać,
kostium przymierzać osiem razy.
A nam potrzeba monosylab
krótkich i jasnych jak rozkazy.
Nam trzeba wiecej rymów męskich,
którymi będziem ćwiczyc Muzę,
nam trzeba w sedno, a nie w księżyc,
żelazem, a nie ciepłych klusek.
Z akcentem na przedostatniej sylabie,
jak biegacz, co mu pękły ścięgna,
jak naród, co w pół drogi stanie,
taka ty jesteś, mglisto-senna.
Szczęście, że płyniesz ulicami,
nie tylko w książkach, i jak rzeka
szumisz nowymi akcentami,
gdy człowiek mówi do człowieka;
lecz literacka, z tych odpadków
historii, co spadają z wózka,
uff! jak mnie męczysz, Świeta Matko,
niedosłowiańska, półfrancuska.
I choć z czerwieni płonących Warszaw
trwalsza niż Anglia flagę zszywam,
mowo polska, ja cię oskarżam:
STAŁAŚ SIÄ LENIWA, NIEżYWA.
co mnie zupełnie nie zachwyca -
i znowu "drz" i grz", i "chr"
o znowu "pszczoła" i "pszenica",
o znowu drogi mgłą owiane.
(po ktorych chodzi pani z panem,
pan, prosze pani, wyszedł z betów) -
o, mowo polska, zakret weź
pianinkiem jesteś, nie organem,
klajstrem, a nie pasją politycznego pamfletu
- z tym swym akcentem z brzydkich brzydszym,
jak rzecz wiecznie niedokończona,
ty zamiast działać, ty się mizdrzysz
zatruta składnią Cycerona;
skrzypeczko śliczna, dudko dudków,
dziecinko, się skarząca mamie,
nieutulonych wdowo smutków,
ty muskasz rzeczy, a nie łamiesz;
ty lubisz łasić się, przymilać,
kostium przymierzać osiem razy.
A nam potrzeba monosylab
krótkich i jasnych jak rozkazy.
Nam trzeba wiecej rymów męskich,
którymi będziem ćwiczyc Muzę,
nam trzeba w sedno, a nie w księżyc,
żelazem, a nie ciepłych klusek.
Z akcentem na przedostatniej sylabie,
jak biegacz, co mu pękły ścięgna,
jak naród, co w pół drogi stanie,
taka ty jesteś, mglisto-senna.
Szczęście, że płyniesz ulicami,
nie tylko w książkach, i jak rzeka
szumisz nowymi akcentami,
gdy człowiek mówi do człowieka;
lecz literacka, z tych odpadków
historii, co spadają z wózka,
uff! jak mnie męczysz, Świeta Matko,
niedosłowiańska, półfrancuska.
I choć z czerwieni płonących Warszaw
trwalsza niż Anglia flagę zszywam,
mowo polska, ja cię oskarżam:
STAŁAŚ SIÄ LENIWA, NIEżYWA.