
Konstanty Maria
Górski
1970-01-01 - 1970-01-01
Sortuj według:
Górski Konstanty Maria ***
Pogodnym okiem spojrzysz, ten śni już o sławie.
Jednak wśród zapaśników w Olimpii nie stanie,
Do stadionu w poczwórnym nie wjedzie rydwanie,
Nie pójdzie za legiami na krwawych bitw polu
Poniżać króle zdradne i na Kapitolu
W triumfie kroczyć. Biegnie, kędy kłosów kity
Chwieją się i gaj zielony, spowity
W ciszę. Słucha, jak gwarzą i dzwonią strumienie,
I skąd wśród borów głuchych woła go natchnienie,
Słów on dobiera, rytmów, aż młody śpiew zbudzi
Zachwyt w Rzymie ogromnym, pośród obcych ludzi.
Pieśni brzmią coraz dziwniej, potężniej i czyściej
I bronią go od ludzkich zdrad i nienawiści.
Kiedy ulicą idzie, wskazują go młodzi
Rzymianie palcem, mówiąc: poeta przechodzi,
Pieśni jego, jak moje, światem fruną wszędzie.
Muzo, ty śpiewu nieme nauczysz łabędzie,
Ty przynosisz poetom melodie i słowa,
Przez ciebie w starej piersi rodzi się pieśń nowa.
Jam tobie wszystko winien. Go kocham, co roję,
Przez co czuję i żyję - to wszystko jest twoje.
(z Horacego)
Jednak wśród zapaśników w Olimpii nie stanie,
Do stadionu w poczwórnym nie wjedzie rydwanie,
Nie pójdzie za legiami na krwawych bitw polu
Poniżać króle zdradne i na Kapitolu
W triumfie kroczyć. Biegnie, kędy kłosów kity
Chwieją się i gaj zielony, spowity
W ciszę. Słucha, jak gwarzą i dzwonią strumienie,
I skąd wśród borów głuchych woła go natchnienie,
Słów on dobiera, rytmów, aż młody śpiew zbudzi
Zachwyt w Rzymie ogromnym, pośród obcych ludzi.
Pieśni brzmią coraz dziwniej, potężniej i czyściej
I bronią go od ludzkich zdrad i nienawiści.
Kiedy ulicą idzie, wskazują go młodzi
Rzymianie palcem, mówiąc: poeta przechodzi,
Pieśni jego, jak moje, światem fruną wszędzie.
Muzo, ty śpiewu nieme nauczysz łabędzie,
Ty przynosisz poetom melodie i słowa,
Przez ciebie w starej piersi rodzi się pieśń nowa.
Jam tobie wszystko winien. Go kocham, co roję,
Przez co czuję i żyję - to wszystko jest twoje.
(z Horacego)
Górski Konstanty Maria Amor i Psyche
Psyche uciekła z domu, gdy w ramiona
Wziął ją raz Amor, i dziś, jego żona,
Mieszka wśród bogów, lecz się z nimi nudzi,
Rwie do dzieciństwa, do swoich, do ludzi.
Dzfeń cały błąka się niema, ucieka,
Gdy męża ujrzy, i tylko gwiazd czeka,
By udać ciche spanie, bo skrzydlaty
Małżonek w szale wpada do komnaty.
Gdyby dziś mogła na ziemię powrócić,
Już by nie chciała, miłosnych powieści
Słuchać, marzeniem snów dziewiczych kłócić,
Ni kochać w duszy białej i niewieściej.
Dzisiaj już Psyche to wie, jaką zgubną
Silą jest miłość, złą i samolubną,
Wie, że kochaną, kochającą duszą
Tylko się ciała pożądliwe kuszą,
że kiedy między dwojgiem istot padnie
Raz słowo "kocham" i zwiąże je żdradnie,
To już w Astarty tajemnym obrzędzie
Jedna ofiarą, druga katem będzie.
Gdyby tak uciec skrytą, cichą nocą!
Lecz mąż jej pragnie i więzi przemocą,
A patrząc na jej bladość, w głuchym gniewie,
Trwa i klnie ślepe wyroki, bo nie wie,
Czego tej dziwnej kobiecie potrzeba,
Kiedy ją kocha on, jasny bóg z nieba?
Nie wie, że kiedy bierze ją w ramiona,
Jest najsmutniejsza i osamotniona.
I tak w tęsknocie żyje nieustannej
Psyche, a pierś jej wzbiera ciężkie łkanie,
Gdy ze smug fali drżącej Helios ranny
I mąż jej z łoża nareszcie powstanie.
Z gór wtedy śledzi: nad rzekami ziemi
Puch piór łabędzich smugami srebrnemi
Zaległ, i Psyche tęsknie, pilnie patrzy,
Jak jej odsłania ziemię coraz rzadszy
Pomrok. I naraz wstrząsa nią znów całą,
Dreszcz, jako dzieckiem, co długo płakało.
Chciałaby o tym zapomnieć, co bylo,
Jak sen odgarnąć lub nakryć mogiłą.
Helios już górą, bogów tłum się roi
I Psyche idzie wzdłuż świętych podwoi,
Słuchając, czy jej jaki głos - nie zbudzi,
Nie powie: "wolnaś, powracaj do ludzi".
Aż nie wstrzymana niczym, zapłakana,
Pada przed wielkie bogi na kolana
I tak przed nimi w rozpaczy się żali:
"Na toż - to moja piękność nie więdnąca,
Czyście mi na to nieśmiertelność dali,
Bym od miłości cierpiała bez końca?"
Ale się bogi śmieją, w jasny ranek
Od swoich ziemskich wracając kochanek,
I Psyche próżno w oczach bogiń czyta,
Czy nie odezwie się w której kobieta.
Więc wraca w gorzkiej i samotnej dumie,
że nikt wśród niebian skarg jej nie rozumie.
Wziął ją raz Amor, i dziś, jego żona,
Mieszka wśród bogów, lecz się z nimi nudzi,
Rwie do dzieciństwa, do swoich, do ludzi.
Dzfeń cały błąka się niema, ucieka,
Gdy męża ujrzy, i tylko gwiazd czeka,
By udać ciche spanie, bo skrzydlaty
Małżonek w szale wpada do komnaty.
Gdyby dziś mogła na ziemię powrócić,
Już by nie chciała, miłosnych powieści
Słuchać, marzeniem snów dziewiczych kłócić,
Ni kochać w duszy białej i niewieściej.
Dzisiaj już Psyche to wie, jaką zgubną
Silą jest miłość, złą i samolubną,
Wie, że kochaną, kochającą duszą
Tylko się ciała pożądliwe kuszą,
że kiedy między dwojgiem istot padnie
Raz słowo "kocham" i zwiąże je żdradnie,
To już w Astarty tajemnym obrzędzie
Jedna ofiarą, druga katem będzie.
Gdyby tak uciec skrytą, cichą nocą!
Lecz mąż jej pragnie i więzi przemocą,
A patrząc na jej bladość, w głuchym gniewie,
Trwa i klnie ślepe wyroki, bo nie wie,
Czego tej dziwnej kobiecie potrzeba,
Kiedy ją kocha on, jasny bóg z nieba?
Nie wie, że kiedy bierze ją w ramiona,
Jest najsmutniejsza i osamotniona.
I tak w tęsknocie żyje nieustannej
Psyche, a pierś jej wzbiera ciężkie łkanie,
Gdy ze smug fali drżącej Helios ranny
I mąż jej z łoża nareszcie powstanie.
Z gór wtedy śledzi: nad rzekami ziemi
Puch piór łabędzich smugami srebrnemi
Zaległ, i Psyche tęsknie, pilnie patrzy,
Jak jej odsłania ziemię coraz rzadszy
Pomrok. I naraz wstrząsa nią znów całą,
Dreszcz, jako dzieckiem, co długo płakało.
Chciałaby o tym zapomnieć, co bylo,
Jak sen odgarnąć lub nakryć mogiłą.
Helios już górą, bogów tłum się roi
I Psyche idzie wzdłuż świętych podwoi,
Słuchając, czy jej jaki głos - nie zbudzi,
Nie powie: "wolnaś, powracaj do ludzi".
Aż nie wstrzymana niczym, zapłakana,
Pada przed wielkie bogi na kolana
I tak przed nimi w rozpaczy się żali:
"Na toż - to moja piękność nie więdnąca,
Czyście mi na to nieśmiertelność dali,
Bym od miłości cierpiała bez końca?"
Ale się bogi śmieją, w jasny ranek
Od swoich ziemskich wracając kochanek,
I Psyche próżno w oczach bogiń czyta,
Czy nie odezwie się w której kobieta.
Więc wraca w gorzkiej i samotnej dumie,
że nikt wśród niebian skarg jej nie rozumie.
Górski Konstanty Maria Eheu fugaces...
Miłość tajoną dlugo wreszcieśmy wyznali
W zimowy mglisty ranek, w owej wielkiej sali,
Kędy w półmroku stoi na tle sinej ściany
Marmurowe popiersie Francesca Laurany.
Portret młodej księżniczki. Cicha, uśmiechnięta
Chyba jakie pobożne dzieciństwo pamięta
Albo muzyki słucha z dziwnymi oczyma
Na poły przymkniętymi. I piersi nie wzdyma
Dziewiczej żaden poryw, ni dreszcz żadnej mary...
Tak stoi skamieniała w marmurze z Carrary,
Jak Giulietta, nim przyszedł, strojny w płaszcz pielgrzymi,
Romeo wyrazami mówić dźwięczniejszymi
Od muzyki na balu, nim ją księżyc zloty
Wywabił po raz pierwszy, pełną łez, tęsknoty
Na balkon, gdzie raz pierwszy poczuła, że kwitną
Upajająco laury, stercząc w noc błękitną...
- Aż nagle się cień jakiś po księżycu ruszył
I ktoś mówiąc półgłosem, słowiki przygłuszył.
Młodość, młodość, gdzie jesteś? i w jakiej cię dali
Odszukać? Gdzie ten ranek, gdzieśmy trwożni stali,
A posąg patrzał na nas łagodnie i skromnie,
Ażeś się ty nareszcie przytuliła do mnie?
Gdzie pierwszy pocałunek mój na chłodnych licach?
Gdzie pierwsza wypłakana gwiazda w twych źrenicach?
Gdzie ów czas, gdyś wchodziła tak drżąca i blada,
Jako światło miesiąca, gdy się szparą wkrada?
Gdzie wśród wieczornej ciszy owe wielkie jamy
Cienia i lęku, gdy się w gaje zapuszczamy,
Aż ponad białodrzewu wysrebrzone liście,
Witany przez słowiki, wchodził uroczyście
Księżyc? Co pozostało prócz smutku i żalu
Po tych wieczornych zorzach, gasnących w opalu,
Co prócz tęsknoty? Kędy nasze dawne życie,
Lepsze w bezmiernym bólu, bezmiernym zachwycie?
Jakiż przed tym posągiem ród młodszy i nowy
Czuje, że ogień serca ogarnia i glowy,
Wargi na wargach? Czyje to dzisiaj łzy płyną
Przed tą cichą, kamienną, marzącą dziewczyną,
Co niema, na szał ludzki patrzy uśmiechnięta
I tylko swoje własne zaranie pamięta?
W zimowy mglisty ranek, w owej wielkiej sali,
Kędy w półmroku stoi na tle sinej ściany
Marmurowe popiersie Francesca Laurany.
Portret młodej księżniczki. Cicha, uśmiechnięta
Chyba jakie pobożne dzieciństwo pamięta
Albo muzyki słucha z dziwnymi oczyma
Na poły przymkniętymi. I piersi nie wzdyma
Dziewiczej żaden poryw, ni dreszcz żadnej mary...
Tak stoi skamieniała w marmurze z Carrary,
Jak Giulietta, nim przyszedł, strojny w płaszcz pielgrzymi,
Romeo wyrazami mówić dźwięczniejszymi
Od muzyki na balu, nim ją księżyc zloty
Wywabił po raz pierwszy, pełną łez, tęsknoty
Na balkon, gdzie raz pierwszy poczuła, że kwitną
Upajająco laury, stercząc w noc błękitną...
- Aż nagle się cień jakiś po księżycu ruszył
I ktoś mówiąc półgłosem, słowiki przygłuszył.
Młodość, młodość, gdzie jesteś? i w jakiej cię dali
Odszukać? Gdzie ten ranek, gdzieśmy trwożni stali,
A posąg patrzał na nas łagodnie i skromnie,
Ażeś się ty nareszcie przytuliła do mnie?
Gdzie pierwszy pocałunek mój na chłodnych licach?
Gdzie pierwsza wypłakana gwiazda w twych źrenicach?
Gdzie ów czas, gdyś wchodziła tak drżąca i blada,
Jako światło miesiąca, gdy się szparą wkrada?
Gdzie wśród wieczornej ciszy owe wielkie jamy
Cienia i lęku, gdy się w gaje zapuszczamy,
Aż ponad białodrzewu wysrebrzone liście,
Witany przez słowiki, wchodził uroczyście
Księżyc? Co pozostało prócz smutku i żalu
Po tych wieczornych zorzach, gasnących w opalu,
Co prócz tęsknoty? Kędy nasze dawne życie,
Lepsze w bezmiernym bólu, bezmiernym zachwycie?
Jakiż przed tym posągiem ród młodszy i nowy
Czuje, że ogień serca ogarnia i glowy,
Wargi na wargach? Czyje to dzisiaj łzy płyną
Przed tą cichą, kamienną, marzącą dziewczyną,
Co niema, na szał ludzki patrzy uśmiechnięta
I tylko swoje własne zaranie pamięta?
Górski Konstanty Maria Fosforescencja
Noc. Zerwało się morze z daleka
I w popłochu do lądu ucieka,
Nie wie, czemu na piasek się tłoczy
I zapala sine strachu oczy.
Ktoś nim wstrząsnął i strwożył ogromnie,
że przybiegło na sam brzeg, aż do mnie,
Do stóp moich pokornie się łasi,
Szepce, że mi wszelki ból ugasi.
Chce mnie porwać w swoją otchłań ciemną
I przewalać się wiecznie nade mną.
I w popłochu do lądu ucieka,
Nie wie, czemu na piasek się tłoczy
I zapala sine strachu oczy.
Ktoś nim wstrząsnął i strwożył ogromnie,
że przybiegło na sam brzeg, aż do mnie,
Do stóp moich pokornie się łasi,
Szepce, że mi wszelki ból ugasi.
Chce mnie porwać w swoją otchłań ciemną
I przewalać się wiecznie nade mną.