
Stanisław
Grochowiak
1970-01-01 - 1970-01-01
Sortuj według:
Grochowiak Stanisław Jedzenie lodów
Najpiękniej jesz białe czerwonym językiem
Ty lekko niebieska
Z piwnicznego chłodu ďż˝
Kleksy zaś kleksom
Nierówne
Tworzą
Małe lodowce
W kawiarnianym szkle
Czerwone jesz czujnie
Brunatne z powagą
I tylko dla czarnych nie zgadłaś sposobu
Przynosi je długa
Kelnerka zielona
O niebezpiecznie zjeżonych wąsikach
Ty lekko niebieska
Z piwnicznego chłodu ďż˝
Kleksy zaś kleksom
Nierówne
Tworzą
Małe lodowce
W kawiarnianym szkle
Czerwone jesz czujnie
Brunatne z powagą
I tylko dla czarnych nie zgadłaś sposobu
Przynosi je długa
Kelnerka zielona
O niebezpiecznie zjeżonych wąsikach
Grochowiak Stanisław Portret z mnicham...
Piękno
tej kobiety zupełne jak kula
Każda noga jej skrzydło
Każda linia noga
Piękno tej kobiety jest odbijaniem Boga
W coraz dalszych więc mniejszych szczegółach
Gdy w ustach otwiera przepastne Afryki
Uda jej błyszczą jak brzegi Grenlandii
Jest życiem ujętym w obcęgi brwi
Krwią spływającą po błękitnych sieciach
A przecież widziałem jak szła kiedyś przez strych
Leżały tam maski żałoba i strach
Za każdym jej włosem uczepiony mnich
O napastliwie odsłoniętych kłach
tej kobiety zupełne jak kula
Każda noga jej skrzydło
Każda linia noga
Piękno tej kobiety jest odbijaniem Boga
W coraz dalszych więc mniejszych szczegółach
Gdy w ustach otwiera przepastne Afryki
Uda jej błyszczą jak brzegi Grenlandii
Jest życiem ujętym w obcęgi brwi
Krwią spływającą po błękitnych sieciach
A przecież widziałem jak szła kiedyś przez strych
Leżały tam maski żałoba i strach
Za każdym jej włosem uczepiony mnich
O napastliwie odsłoniętych kłach
Grochowiak Stanisław Całowanie
Ta czarna kobieta - wąska - na niebotycznych obcasach,
Ta podnosząca ręce jak dwa srebrne narzędzia,
To ta właśnie kobieta w zamierzchłych bardzo czasach
Kochała moją głowę - ostrożnie (!)... jak łabędzia.
O, była wtedy brudna... I mogła mówić: m i ł o ś ć,
I nawet chodzić w deszczu też jej wypadało -
A teraz ta kobieta to Jej kłopotliwość,
Która nosi sobą eleganckie ciało.
I tylko, gdy śnieg spadnie - och, szczypiący śnieżek -
I tylko kiedy deszcze, kiedy deszcze w krąg,
Ta kobieta wraca do moich atramentowych rąk
I wysuwa języka waniliowy brzeżek.
Ta podnosząca ręce jak dwa srebrne narzędzia,
To ta właśnie kobieta w zamierzchłych bardzo czasach
Kochała moją głowę - ostrożnie (!)... jak łabędzia.
O, była wtedy brudna... I mogła mówić: m i ł o ś ć,
I nawet chodzić w deszczu też jej wypadało -
A teraz ta kobieta to Jej kłopotliwość,
Która nosi sobą eleganckie ciało.
I tylko, gdy śnieg spadnie - och, szczypiący śnieżek -
I tylko kiedy deszcze, kiedy deszcze w krąg,
Ta kobieta wraca do moich atramentowych rąk
I wysuwa języka waniliowy brzeżek.
Grochowiak Stanisław Chmura
Stasiowi Chacińskiemu w dowód przyjaźni
Leciała chmura przez zielone łąki,
Puszysta chmura przez pagórki biegła,
Wczujcie się w obraz - biel i zieleń łąki.
Ogromna czystość porannego nieba.
Wiatrak ją w skrzydła pochwycił i chmura
Na czterech skrzydłach dała cztery kroki,
Potem
jak łabędź pośliniwszy pióra
Płynęła stawem kolorowookim.
A pod kasztanem spał przeziębły Wilon,
Czapka na oczach, butla z mętnym winem -
Uchwycił chmurę, chmurą się owinął,
Służyła chmura za ciepłą pierzynę.
Potem ją Wilon obwiązał sznurami,
Na grzbiet zarzucił i niósł w dalszą drogę,
Aż za lasami, siedmioma górami
Przed swej kochanki zatrzymał się progiem.
I chmurę w kącie porzucił, do Miłej
Najsłodsze słowa śpiewając jak anioł...
Kwiaty w wazonach ze wstydu się kryły,
Pies patrzył głucho spode łba na panią.
I odszedł Wilon, i zostawił chmurę.
Noc nadciągnęła, mąż wrócił do domu -
Milczały ciężko komody ponure
W strasznym, mieszczańskim, niewesołym domu.
Więc chmura cicho podeszła do wierzej,
Dziurką od klucza wydostać się chciała.
I coraz dłużej, i bez przerwy szerzej
Nitka się snuła cieniutka i biała.
Ludzie krzyczeli, dzwony biły trwogę.
Konie stawały rwąc postronki - dęba.
A pod latarnią, ukryty za rogiem,
Chichotał Wilon z nożem w białych zebach.
Leciała chmura przez zielone łąki,
Puszysta chmura przez pagórki biegła,
Wczujcie się w obraz - biel i zieleń łąki.
Ogromna czystość porannego nieba.
Wiatrak ją w skrzydła pochwycił i chmura
Na czterech skrzydłach dała cztery kroki,
Potem
jak łabędź pośliniwszy pióra
Płynęła stawem kolorowookim.
A pod kasztanem spał przeziębły Wilon,
Czapka na oczach, butla z mętnym winem -
Uchwycił chmurę, chmurą się owinął,
Służyła chmura za ciepłą pierzynę.
Potem ją Wilon obwiązał sznurami,
Na grzbiet zarzucił i niósł w dalszą drogę,
Aż za lasami, siedmioma górami
Przed swej kochanki zatrzymał się progiem.
I chmurę w kącie porzucił, do Miłej
Najsłodsze słowa śpiewając jak anioł...
Kwiaty w wazonach ze wstydu się kryły,
Pies patrzył głucho spode łba na panią.
I odszedł Wilon, i zostawił chmurę.
Noc nadciągnęła, mąż wrócił do domu -
Milczały ciężko komody ponure
W strasznym, mieszczańskim, niewesołym domu.
Więc chmura cicho podeszła do wierzej,
Dziurką od klucza wydostać się chciała.
I coraz dłużej, i bez przerwy szerzej
Nitka się snuła cieniutka i biała.
Ludzie krzyczeli, dzwony biły trwogę.
Konie stawały rwąc postronki - dęba.
A pod latarnią, ukryty za rogiem,
Chichotał Wilon z nożem w białych zebach.