
Jalu
Kurek
1970-01-01 - 1970-01-01
Kurek Jalu
Pamflet
Pamflet
Komu stawiaja posągi mrówki?
Ukrzyżowanym geniuszom.
Komu wznoszą piramidy krety?
Zmarszczonym brwiom, nieskalanej instancji.
Płaczą koty wieczorne, pięści wsiąkaja w ściany,
szczygieł urwał generalną spowiedź.
Tam na błoniu błyszczy kwiecie.
Leży dziewczyna wywikłana z rozpaczy,
o mój rozmarynie, rozwijaj się.
Bawimy się dalej lalkami.
Z żabiego skrzeku podniesiona jest pieśń.
Kwiaty które mi podano, mają obcięte ręce.
Pod twą obronę uciekamy się, nieczuły święty,
zbaw naród przy kotlecie.
Gdyby uwierzyć w mowę tak oczywistą,
jak oczywistą jest sodycz cukru!
Cóż z tego, że się w kimś kochasz, najdroższa?
Okłamują nas całe stulecia zdrady.
Na co liczycie, śmiertelni? Nic tu nie znaczy waga,
podeptana jest cyfra i łokieć.
Na ustach czarownika eksploduje miłość
tryskając pianą raz po raz. Próżno pieje kogut,
nim zapiał umarła matka,
której tzrykrotnie się zaparł umiłowany syn.
Nad pajęczyną unosi się w letni poranek
pijany ptak, apostoł wymiotujący cudami,
które nie sprawdzają sie nigdy.
Czerwone maki na Monte Cassino.
Palą sia pseudonimy, odkrywa się biała pierś,
gwałtowny pomnik, smukła fontanna w skoku
Ja, konający, zeznaję przed narodem,
ja, który się sprawdzam nieustannie,
ja, który nie mogę się rozpoznać,
ja, oddzielony dokładnie od siebie
jak drzewo odarte z kory
spowiadam się w krzakach
rozkwitających na przestrzał:
za długo żyłem. A tak niewiele żyłem,
pochowany za życia
w dłoni milczenia.
Oczy ślepną, wargi milkną, nogi kuleją,
słychać przeraźliwe trąby objawienia.
Dopóki istnieje jeden sprawiedliwy,
nie żegnajcie się jeszcze z nadzieją.
W aureoli szybkostrzelnych księżyców
maszeruje armia nowego zbawienia.
Czyżby to była armia naszych synów,
podbitej sławy ojcowskiej dziedziców,
a nie - raz jeszcze wgnieciony w skorupę ziemi
nawóz pod przyszłe pokolenia.
Cierpki poeta trwożnie przypatruje się dziejom.
Wspomnijcie na zatoki pomordowanych,
które się kiedyś wyleją. Albo nie wyleją.
Komu stawiaja posągi mrówki?
Ukrzyżowanym geniuszom.
Komu wznoszą piramidy krety?
Zmarszczonym brwiom, nieskalanej instancji.
Płaczą koty wieczorne, pięści wsiąkaja w ściany,
szczygieł urwał generalną spowiedź.
Tam na błoniu błyszczy kwiecie.
Leży dziewczyna wywikłana z rozpaczy,
o mój rozmarynie, rozwijaj się.
Bawimy się dalej lalkami.
Z żabiego skrzeku podniesiona jest pieśń.
Kwiaty które mi podano, mają obcięte ręce.
Pod twą obronę uciekamy się, nieczuły święty,
zbaw naród przy kotlecie.
Gdyby uwierzyć w mowę tak oczywistą,
jak oczywistą jest sodycz cukru!
Cóż z tego, że się w kimś kochasz, najdroższa?
Okłamują nas całe stulecia zdrady.
Na co liczycie, śmiertelni? Nic tu nie znaczy waga,
podeptana jest cyfra i łokieć.
Na ustach czarownika eksploduje miłość
tryskając pianą raz po raz. Próżno pieje kogut,
nim zapiał umarła matka,
której tzrykrotnie się zaparł umiłowany syn.
Nad pajęczyną unosi się w letni poranek
pijany ptak, apostoł wymiotujący cudami,
które nie sprawdzają sie nigdy.
Czerwone maki na Monte Cassino.
Palą sia pseudonimy, odkrywa się biała pierś,
gwałtowny pomnik, smukła fontanna w skoku
Ja, konający, zeznaję przed narodem,
ja, który się sprawdzam nieustannie,
ja, który nie mogę się rozpoznać,
ja, oddzielony dokładnie od siebie
jak drzewo odarte z kory
spowiadam się w krzakach
rozkwitających na przestrzał:
za długo żyłem. A tak niewiele żyłem,
pochowany za życia
w dłoni milczenia.
Oczy ślepną, wargi milkną, nogi kuleją,
słychać przeraźliwe trąby objawienia.
Dopóki istnieje jeden sprawiedliwy,
nie żegnajcie się jeszcze z nadzieją.
W aureoli szybkostrzelnych księżyców
maszeruje armia nowego zbawienia.
Czyżby to była armia naszych synów,
podbitej sławy ojcowskiej dziedziców,
a nie - raz jeszcze wgnieciony w skorupę ziemi
nawóz pod przyszłe pokolenia.
Cierpki poeta trwożnie przypatruje się dziejom.
Wspomnijcie na zatoki pomordowanych,
które się kiedyś wyleją. Albo nie wyleją.