Wiersze znanych
Sortuj według:
Lenartowicz Teofil Chłopak
Snieżyca zawiewa,
W dali szumią drzewa
Nad białe zagony
Podlatują wrony
Gdzie wierzby, gdzie chata
Drzwi stare skrzypnęły
Skrzypnęły, stanęły
I chłopak wylała
Rozpięta koszula
Po piersiach wiatr hula
Twarz zdrowa, choć dymna,
Znać chłopskie to dziecię
Nie dmucha on w lecie,
Nie chucha od zimna
A oczy jak ciarki,
A ręce jak raki
Na wrogów to karki
Wylągł się on taki
I czegóż, i za czym
Śle okiem prostaczym
I kędyż wejrzenie wciąż ciska?
Tam dalej, za krzyżem,
Nad starym żołnierzem
Ostrzony się bagnet połyska.
Tam dalej muzyka
Marsz dzielny wygrywa,
Aż duszę porywa,
Aż serce przenika.
I przeszli, zniknęli,
Śnieg gęsty poprószył,
Choć przeszli, minęli.
Chłopak się nie ruszył.
Na fSMie mu siadła
Chęć bójki zawzięta,
Po twarzy mu spadła
Kropelka zziębnięta.
Czy mróz ją wygonił
Wędrować po świecie?
Czy z biedy łzy ronił?
Wy może zgadniecie...
Jak zając spłoszony
W lesiste mknie strony.
Tak chyżo przez wzgórek
Poleciał Mazurek.
Poleciał do chatki
Wychwalać wojaki
I prosić u matki
O karabin taki.
W dali szumią drzewa
Nad białe zagony
Podlatują wrony
Gdzie wierzby, gdzie chata
Drzwi stare skrzypnęły
Skrzypnęły, stanęły
I chłopak wylała
Rozpięta koszula
Po piersiach wiatr hula
Twarz zdrowa, choć dymna,
Znać chłopskie to dziecię
Nie dmucha on w lecie,
Nie chucha od zimna
A oczy jak ciarki,
A ręce jak raki
Na wrogów to karki
Wylągł się on taki
I czegóż, i za czym
Śle okiem prostaczym
I kędyż wejrzenie wciąż ciska?
Tam dalej, za krzyżem,
Nad starym żołnierzem
Ostrzony się bagnet połyska.
Tam dalej muzyka
Marsz dzielny wygrywa,
Aż duszę porywa,
Aż serce przenika.
I przeszli, zniknęli,
Śnieg gęsty poprószył,
Choć przeszli, minęli.
Chłopak się nie ruszył.
Na fSMie mu siadła
Chęć bójki zawzięta,
Po twarzy mu spadła
Kropelka zziębnięta.
Czy mróz ją wygonił
Wędrować po świecie?
Czy z biedy łzy ronił?
Wy może zgadniecie...
Jak zając spłoszony
W lesiste mknie strony.
Tak chyżo przez wzgórek
Poleciał Mazurek.
Poleciał do chatki
Wychwalać wojaki
I prosić u matki
O karabin taki.
Leśmian Bolesław Cmentarz
Wędrowiec, na istnienie spojrzawszy z ukosa,
Wszedł na cmentarz: śmierć, trawa, niepamięć i rosa.
Był to cmentarz Okrętów. Pod ziemią wrzał głucho
Trzepot żagli, pośmiertną gnanych zawieruchą.
Wędrowiec czuł, jak wieczność z traw się wykojarza,
I ciszę swą do ciszy dodając cmentarza,
Przeżegnał to, co bliżej: pszczół kilka, dwa krzaki,
I na pierwszym grobowcu czytał napis taki:
Zginąłem nie na ślepo, bo z woli wichury,
I wierzyłem, że odtąd nie zginę raz wtóry,
że znajdę przystań w śmierci, a śmierć w tej przystani,
Ale śmierć mię zwiodła! Umarłem nie dla niej!
Trwa nadal wiatr przeciwny i groza rozbicia
I lęk i niewiadomość i wszystko prócz życia!
Szczątki moje podziemne, choć je nicość nuży,
Jeszcze godne są steru i warte są burzy!
Nikt nie wie, gdzie ten wicher, który żagle wzdyma?
Kto raz w podróż wyruszył - już się nie zatrzyma.
Znam tę głąb, gdzie się Okręt mocuje nieżywy.
Snu - nie ma! Wieczność - czuwa! Trup nie jest szczęśliwy!
Za wytrwałość mych żagli, które śmierć rozwija,
Przechodniu, odmów - proszę - trzy Zdrowaś Maryja!
Wędrowiec dla nikogo zerwał liście świeże
I ukląkł, by żądane odmówić pacierze
Wszedł na cmentarz: śmierć, trawa, niepamięć i rosa.
Był to cmentarz Okrętów. Pod ziemią wrzał głucho
Trzepot żagli, pośmiertną gnanych zawieruchą.
Wędrowiec czuł, jak wieczność z traw się wykojarza,
I ciszę swą do ciszy dodając cmentarza,
Przeżegnał to, co bliżej: pszczół kilka, dwa krzaki,
I na pierwszym grobowcu czytał napis taki:
Zginąłem nie na ślepo, bo z woli wichury,
I wierzyłem, że odtąd nie zginę raz wtóry,
że znajdę przystań w śmierci, a śmierć w tej przystani,
Ale śmierć mię zwiodła! Umarłem nie dla niej!
Trwa nadal wiatr przeciwny i groza rozbicia
I lęk i niewiadomość i wszystko prócz życia!
Szczątki moje podziemne, choć je nicość nuży,
Jeszcze godne są steru i warte są burzy!
Nikt nie wie, gdzie ten wicher, który żagle wzdyma?
Kto raz w podróż wyruszył - już się nie zatrzyma.
Znam tę głąb, gdzie się Okręt mocuje nieżywy.
Snu - nie ma! Wieczność - czuwa! Trup nie jest szczęśliwy!
Za wytrwałość mych żagli, które śmierć rozwija,
Przechodniu, odmów - proszę - trzy Zdrowaś Maryja!
Wędrowiec dla nikogo zerwał liście świeże
I ukląkł, by żądane odmówić pacierze
Leśmian Bolesław Kabała
Oto pragnę odgadnąć bieg życia strumieni -
Dni przyszłe, dni wysiłkiem godzin rozszalałe -
W dłoni mam karty, zżółkłe, jak liście jesieni,
Od wichru wróżb trawiących. Układam kabałę...
I gdy duch mój, prastarą z życiem strudzon waśnią,
W ogniach jasnowidzenia pali snów obiatę,
Pokój się rozezłaca w zamkową komnatę,
Ja - i wszystko poza mną wnet się staje baśnią!
Z kart
głębi, gdzie się tają portrety odwieczne
Czterech dworów królewskich, zaświatowych dworów
Wychodzą, do odklętych podobne upiorów,
Króle, damy i pazie - cztery sny słoneczne!
Zmarłych dawno czarownic widziadlane syny,
W turkusach i topazach, w jedwabiach i złocie
,
W stroju sennym, zawiłym - ku mojej tęsknocie
Zwracają martwe oczy i ust koral siny.
I unosząc w swych berłach wieczności promienie,
W kabalistycznym tańcu wirują po sali -
Damy, jak tulipany - pazie, jak złocienie,
Królowie, jak lotosy, które żądza pali!
Do tańca gra im zwiewna, dalsza od miesiąca
Muzyka, wywołana ich stóp wirowaniem,
Melodia, nie wiadomo skąd wypływająca,
Melodia, co trwa kędyś poza własnym trwaniem.
Trwa i śpiewa o bramach, gdzie w progach u celu
Nic nas jeszcze nie czeka, prócz oczekiwania,
O krainach przebrzmiałych, kędy w harf weselu
Sam taniec bez tancerzy upojnie się słania!...
Sam taniec bez tancerzy, sam szał bez przedmiotu -
Trwa i śpiewa i nagle w oddaleniu kona.
Wraz z nim pierzcha i moja baśń niedokończona,
Sen, wysnuty z niczego albo z gwiazd obrotu!
I znowu dawny pokój widzę pełen cieni,
Co przed chwilą krył zamku zaklętego chwałę -
W dłoni mam karty, zżółkłe, jak liście jesieni,
Od wichru wróżb trawiących. Układam kabałę...
Dni przyszłe, dni wysiłkiem godzin rozszalałe -
W dłoni mam karty, zżółkłe, jak liście jesieni,
Od wichru wróżb trawiących. Układam kabałę...
I gdy duch mój, prastarą z życiem strudzon waśnią,
W ogniach jasnowidzenia pali snów obiatę,
Pokój się rozezłaca w zamkową komnatę,
Ja - i wszystko poza mną wnet się staje baśnią!
Z kart
głębi, gdzie się tają portrety odwieczne
Czterech dworów królewskich, zaświatowych dworów
Wychodzą, do odklętych podobne upiorów,
Króle, damy i pazie - cztery sny słoneczne!
Zmarłych dawno czarownic widziadlane syny,
W turkusach i topazach, w jedwabiach i złocie
,
W stroju sennym, zawiłym - ku mojej tęsknocie
Zwracają martwe oczy i ust koral siny.
I unosząc w swych berłach wieczności promienie,
W kabalistycznym tańcu wirują po sali -
Damy, jak tulipany - pazie, jak złocienie,
Królowie, jak lotosy, które żądza pali!
Do tańca gra im zwiewna, dalsza od miesiąca
Muzyka, wywołana ich stóp wirowaniem,
Melodia, nie wiadomo skąd wypływająca,
Melodia, co trwa kędyś poza własnym trwaniem.
Trwa i śpiewa o bramach, gdzie w progach u celu
Nic nas jeszcze nie czeka, prócz oczekiwania,
O krainach przebrzmiałych, kędy w harf weselu
Sam taniec bez tancerzy upojnie się słania!...
Sam taniec bez tancerzy, sam szał bez przedmiotu -
Trwa i śpiewa i nagle w oddaleniu kona.
Wraz z nim pierzcha i moja baśń niedokończona,
Sen, wysnuty z niczego albo z gwiazd obrotu!
I znowu dawny pokój widzę pełen cieni,
Co przed chwilą krył zamku zaklętego chwałę -
W dłoni mam karty, zżółkłe, jak liście jesieni,
Od wichru wróżb trawiących. Układam kabałę...
Lechoń Jan Pycha
Z ogrodów, z których płyną fale dziwnych woni,
Z pałaców o przepyszne opartych kolumny,
Z twoich oczu błękitnych i twej białej dłoni,
Ze siebie, ze wszystkiego, jak Bóg jestem dumny.
Pod kołdrą się gwiaździstą do snu dzień ułożył,
Patrzę w ogród przez okno: w ogrodzie jest ciemno.
I myślę: jestem człowiek, którego bóg stworzył,
O każdej dnia godzinie śmierć wisi nade mną.
Zła ziemia będzie żarła moje białe kości,
Lecz gdzież odejdzie dusza, ten człowiek, prawdziwy?
Jeśli Bóg jest nicością, pójdzie do nicosci,
Do nieba jeśli - dobry; do piekła - gdy mściwy.
Z pałaców o przepyszne opartych kolumny,
Z twoich oczu błękitnych i twej białej dłoni,
Ze siebie, ze wszystkiego, jak Bóg jestem dumny.
Pod kołdrą się gwiaździstą do snu dzień ułożył,
Patrzę w ogród przez okno: w ogrodzie jest ciemno.
I myślę: jestem człowiek, którego bóg stworzył,
O każdej dnia godzinie śmierć wisi nade mną.
Zła ziemia będzie żarła moje białe kości,
Lecz gdzież odejdzie dusza, ten człowiek, prawdziwy?
Jeśli Bóg jest nicością, pójdzie do nicosci,
Do nieba jeśli - dobry; do piekła - gdy mściwy.