
Franciszek Dionizy
Kniaźnin
1970-01-01 - 1970-01-01
Kniaźnin Franciszek Dionizy
Dwie gałązki
Gałązki - jedna z jesionu,
A druga z pięknego klonu -
Rzucone jakaś przygodą,
Płynęły wodą.
Dalekie od swej rodziny,
Przez obce błądząc krainy,
W silniejszym coraz wód zbiegu
Chybiały brzegu.
Na próżno stan ich sierocy
W złej toni szukał pomocy!
Z twardych skał a głuchej kniei
Nie masz nadziei!
Z posłusznym one milczeniem
Szły za mruczącym strumieniem:
Pędził je coraz wart chyży
Dalej a niżej.
Przemijały się czas długi,
Nie wiedząc jedna o drugiej,
Aż jakoś zbliżył nurt wąski
Obie Gałązki.
Szczęśliwy, komu dozwoli
Bóg towarzysza w zlej doli!
Płynących obok Gałązek
Ujął mię związek.
Alić coś wodę zamąci.
Jedna z nich drugą potrąci:
Poszły od siebie zwrócone
W przeciwną stronę.
żal mię ogarnął niemały,
Gdy się z osobna puszczały
Na powódź rzeki szeroką
I toń głęboką.
Z smutkiem zdały się obracać
I niby z gniewem, odwracać:
To bliżej siebie, to dalej
Szły podług fali.
Wtem Zefir, sprawca pogody,
Jął głaskać błękitne wody
I tchem łagodnym ku sobie
Nakłaniać obie.
Gdy na to tkliwie patrzyłem;
"Złączcie się z sobą - mówiłem -
Póki dmą wieje życzliwa
I was przyzywa!"
Aż tu kamień wśrzod powodzi
Spółce Gałązek przeszkodzi:
Znów je od siebie z daleka
Uniesie rzeka.
Na koniec jedna przy lasku.
Druga zostanie na piasku:
Ta uschła, a tamtą mamie
Splątały tamie.
A druga z pięknego klonu -
Rzucone jakaś przygodą,
Płynęły wodą.
Dalekie od swej rodziny,
Przez obce błądząc krainy,
W silniejszym coraz wód zbiegu
Chybiały brzegu.
Na próżno stan ich sierocy
W złej toni szukał pomocy!
Z twardych skał a głuchej kniei
Nie masz nadziei!
Z posłusznym one milczeniem
Szły za mruczącym strumieniem:
Pędził je coraz wart chyży
Dalej a niżej.
Przemijały się czas długi,
Nie wiedząc jedna o drugiej,
Aż jakoś zbliżył nurt wąski
Obie Gałązki.
Szczęśliwy, komu dozwoli
Bóg towarzysza w zlej doli!
Płynących obok Gałązek
Ujął mię związek.
Alić coś wodę zamąci.
Jedna z nich drugą potrąci:
Poszły od siebie zwrócone
W przeciwną stronę.
żal mię ogarnął niemały,
Gdy się z osobna puszczały
Na powódź rzeki szeroką
I toń głęboką.
Z smutkiem zdały się obracać
I niby z gniewem, odwracać:
To bliżej siebie, to dalej
Szły podług fali.
Wtem Zefir, sprawca pogody,
Jął głaskać błękitne wody
I tchem łagodnym ku sobie
Nakłaniać obie.
Gdy na to tkliwie patrzyłem;
"Złączcie się z sobą - mówiłem -
Póki dmą wieje życzliwa
I was przyzywa!"
Aż tu kamień wśrzod powodzi
Spółce Gałązek przeszkodzi:
Znów je od siebie z daleka
Uniesie rzeka.
Na koniec jedna przy lasku.
Druga zostanie na piasku:
Ta uschła, a tamtą mamie
Splątały tamie.