
Maria
Konopnicka
1970-01-01 - 1970-01-01
Sortuj według:
Konopnicka Maria Anioł milczenia.
Z lutnią, po której złote struny biega,
Klęczę na rąbku szaty Najwyższego,
I białe czoło obracam w tę stronę,
Kędy wirują globy rozpędzone.
Przejrzystą dłonią wygładzam etery,
Echem miarkuje rozśpiewane sfery,
By nie przerywać ciszy majestatu...
I - pokój... pokój... pokój! szepcę światu.
* * *
Byłem, gdy z myślą Bóg rozmawiał własną;
Bylem, gdy w służbę wziął jutrzenkę jnsna.
Byłem, gdy z mgławic, co mu zdobią szaty,
Strząsał dzień biały i słoneczne światy.
W pierwszem zwierciedle błękitnego morza
Jam się przeglądał, zanim weszła zorza,
I zanim z pąków wytrysnął rój kwiecia,
Ja w rąbku niosłem pokoju stulecia.
* * *
Tam, kędy z okiem opuszczonem stoję
Dogrzmieć nie mogą ziemi niepokoje;
żywiołów burze ja trzymam w granicy,
Rum jeat skinieniem wszechmocnej prawicy.
Kiedy nad zakres do przyszłości biega
Harde pytania: "poco? i dlaczego?"
Ja w białych palcach wstrzymuję zasłonę,
Którą od dzisiaj jutro oddzielone.
* * *
Między Myak gromu a grzmot stopę stawię,
I roaą polnym kwiatom błogosławię.
Na skrzydłach moich wioskę twą kołyszę,
Smutnych łzy liczę i westchnienia słyszę...
W ciszy twych gajów, w poranki majowe,
Tęsknem dumaniem poświęcam twą głowę
I ducha twego prowadzę po niebie,
Byś "siadł i zamilkł i wzniósł się nad siebie".
* * *
Ja płaszcz królewski rzucam na ramiona
Milczącej nędzy, co w ukryciu kona,
A dłoń wychudłą podnosząc z barłogu,
Samemu tylko spowiada się Bogu.
Ja balsam daję na palące rany,
Ja dźwigam z tobą ból niepodzielany,
Ja tułaczowi pot ocieram z czoła
I z samotnikiem zasiadam u stota.
* * *
Mędrca mądrością jestem i rozwagą,
Myślicielowi daję prawdę nagą;
A jako źródło, bijące od wieka,
Wzmagam, oczyszczam, podnoszę człowieka.
Jam jest wymową grobów i cmentarza,
Urokiem nocy, powagą ołtarza;
Jam jest rapsodem dziejowym ruiny,
Pociskiem wzgardy i rumieńcem winy.
* * *
Kto mnie ukochat, znalazł skarb pogody,
Pokoju ducha i ciszy i zgody:
Zgiełkliwa zgraja pierzcha i ucieka
Od milczącego w zadumie człowieka.
* * *
Ja jestem słońcem, pod którego żarem
Dojrzewa zamysł, i jam jest ciężarem
Którego słabi podźwignąc nie mogą...
Jestem potęgą, której zdeptać nogą
Nie podołają najwięksi mocarze...
Ja jestem siłą, co zniewagę karze...
Jam broń niewinnych i pomsta straszliwa,
Od której zbrodzień tajny dogorywa.
* * *
Nad popiołami zwyciężonych grodów
Otrząsam z skrzydeł nadziejo narodów,
Lecących w próżnię, jak wymietna plewa,
Którą wiatr przed się drażni i rozwiewa...
W bladych klęsk siady postępuję krwawe,
Z nędznym skazańcom jedną dzielę ławę;
Na zgliszczach śpiewam Hiobowe pienia,
I jestem czarną chorągwią zniszczenia.
* * *
Najbliższy Panu i najmilszy Panu,
Ja z perłą padam na dno oceanu,
I z ciszą morską odbywam narady,
Których z przestrachem słucha sternik blady.
* * *
Nad bojowiskiem wyciągam ramiona,
Jestem modlitwą tego, który kona
I jestem krzykiem matki, gdy przybieży
Odszukać syna wśród trupów żołnierzy,
I krew jej ścinam, i wstrzymuję tętna,
I na niej żywej - trupa kładę piętna.
A przy kurhanie, co zamknął dzień czynu
Ja staję w miejsce pomników, wawrzynu,
I tam, gdzie zimny dzicjopis nie słucha,
Stepom skon mężnych podaję do ucha.
* * *
Pod krzyżem Zbawcy, gdy wiara i miłosć
Rzuciły w żalu Golgoty pochyłość,
Kiedy odchodził setnik do bram miasta,
Gdy włos stargany wiązała niewiasta,
Gdy noc zgłuszyła żołnierstwa okrzyki,
A echa piły rozgwar ciżby dziki;
Jam został jeden i słyszałem z drżeniem
Jęk Boga... Ziemio! módlmy się milczeniem!
Klęczę na rąbku szaty Najwyższego,
I białe czoło obracam w tę stronę,
Kędy wirują globy rozpędzone.
Przejrzystą dłonią wygładzam etery,
Echem miarkuje rozśpiewane sfery,
By nie przerywać ciszy majestatu...
I - pokój... pokój... pokój! szepcę światu.
* * *
Byłem, gdy z myślą Bóg rozmawiał własną;
Bylem, gdy w służbę wziął jutrzenkę jnsna.
Byłem, gdy z mgławic, co mu zdobią szaty,
Strząsał dzień biały i słoneczne światy.
W pierwszem zwierciedle błękitnego morza
Jam się przeglądał, zanim weszła zorza,
I zanim z pąków wytrysnął rój kwiecia,
Ja w rąbku niosłem pokoju stulecia.
* * *
Tam, kędy z okiem opuszczonem stoję
Dogrzmieć nie mogą ziemi niepokoje;
żywiołów burze ja trzymam w granicy,
Rum jeat skinieniem wszechmocnej prawicy.
Kiedy nad zakres do przyszłości biega
Harde pytania: "poco? i dlaczego?"
Ja w białych palcach wstrzymuję zasłonę,
Którą od dzisiaj jutro oddzielone.
* * *
Między Myak gromu a grzmot stopę stawię,
I roaą polnym kwiatom błogosławię.
Na skrzydłach moich wioskę twą kołyszę,
Smutnych łzy liczę i westchnienia słyszę...
W ciszy twych gajów, w poranki majowe,
Tęsknem dumaniem poświęcam twą głowę
I ducha twego prowadzę po niebie,
Byś "siadł i zamilkł i wzniósł się nad siebie".
* * *
Ja płaszcz królewski rzucam na ramiona
Milczącej nędzy, co w ukryciu kona,
A dłoń wychudłą podnosząc z barłogu,
Samemu tylko spowiada się Bogu.
Ja balsam daję na palące rany,
Ja dźwigam z tobą ból niepodzielany,
Ja tułaczowi pot ocieram z czoła
I z samotnikiem zasiadam u stota.
* * *
Mędrca mądrością jestem i rozwagą,
Myślicielowi daję prawdę nagą;
A jako źródło, bijące od wieka,
Wzmagam, oczyszczam, podnoszę człowieka.
Jam jest wymową grobów i cmentarza,
Urokiem nocy, powagą ołtarza;
Jam jest rapsodem dziejowym ruiny,
Pociskiem wzgardy i rumieńcem winy.
* * *
Kto mnie ukochat, znalazł skarb pogody,
Pokoju ducha i ciszy i zgody:
Zgiełkliwa zgraja pierzcha i ucieka
Od milczącego w zadumie człowieka.
* * *
Ja jestem słońcem, pod którego żarem
Dojrzewa zamysł, i jam jest ciężarem
Którego słabi podźwignąc nie mogą...
Jestem potęgą, której zdeptać nogą
Nie podołają najwięksi mocarze...
Ja jestem siłą, co zniewagę karze...
Jam broń niewinnych i pomsta straszliwa,
Od której zbrodzień tajny dogorywa.
* * *
Nad popiołami zwyciężonych grodów
Otrząsam z skrzydeł nadziejo narodów,
Lecących w próżnię, jak wymietna plewa,
Którą wiatr przed się drażni i rozwiewa...
W bladych klęsk siady postępuję krwawe,
Z nędznym skazańcom jedną dzielę ławę;
Na zgliszczach śpiewam Hiobowe pienia,
I jestem czarną chorągwią zniszczenia.
* * *
Najbliższy Panu i najmilszy Panu,
Ja z perłą padam na dno oceanu,
I z ciszą morską odbywam narady,
Których z przestrachem słucha sternik blady.
* * *
Nad bojowiskiem wyciągam ramiona,
Jestem modlitwą tego, który kona
I jestem krzykiem matki, gdy przybieży
Odszukać syna wśród trupów żołnierzy,
I krew jej ścinam, i wstrzymuję tętna,
I na niej żywej - trupa kładę piętna.
A przy kurhanie, co zamknął dzień czynu
Ja staję w miejsce pomników, wawrzynu,
I tam, gdzie zimny dzicjopis nie słucha,
Stepom skon mężnych podaję do ucha.
* * *
Pod krzyżem Zbawcy, gdy wiara i miłosć
Rzuciły w żalu Golgoty pochyłość,
Kiedy odchodził setnik do bram miasta,
Gdy włos stargany wiązała niewiasta,
Gdy noc zgłuszyła żołnierstwa okrzyki,
A echa piły rozgwar ciżby dziki;
Jam został jeden i słyszałem z drżeniem
Jęk Boga... Ziemio! módlmy się milczeniem!
Konopnicka Maria Chłopskie serce
W tłumie na mrozie stanęła, pod ścianą,
Okryta starą, mężowską sukmaną.
Posępna rzecz jest ta siwa siermięga,
Przesiąkła potem i Izami i zdarta
Na zgiętym w pracy i niedoli grzbiecie
Nędzarza, który nigdy z ciemności nie sięga
Do światła żadną ożywczą nadzieją...
I smętna rzecz jest, i zadumy warta,
I sama w sobie taka żałośliwa,
Jakby nie łachman, ale rana żywa
Na narodowym ciele się krwawiąca...
Kiedyś, gdy wichry i burze przewieją
I rozbłękitni się w sobie wiek słońca,
O tej siermiędze mówić będą w świecie
I zwać jej dzieje ludu epopeją...
I może wtedy nawet my, my sami,
Wśród narodowych skarbów i pamiątek
Ten nędzny, zgrzebny, poszarpany szczątek
Chować będziemy - i oblewać łzami!
Pół dnia już stała tak, nieporuszona,
Bezwładnie oba zwiesiwszy ramiona,
Patrząc upornie na gmach, kędy w sali
Rekrutów strzygli i mundurowali.
W ręku ubogi węzełek trzymała -
Chudoba syna, mizerna i licha...
Twarz jej wygasła, pożółkła, zmartwiała,
Jak pustka była posępna i cicha
I tylko usta zacięte, drgające,
Jakiś krzyk duszy zdradzały ogromny,
Co mógł wybuchnąć dziki, nieprzytomny,
I bić w niebiosa, i wstrząsać to słońce,
Co bezpromicnną i zimną swą głowę
Ukryło kędyś za chmury śniegowe.
Sąsiad przemówił do niej: "Pochwalony!"
Odrzekła na to jękiem jakimś głuchym...
Pierś jej w śmiertelnej podniosła się męce
I znowu wzrokiem błyszczącym i suchym
Patrzyła na drzwi zamknięte, przed siebie.
O, pochwalony! O, błogosławiony
Bądź Ty mi, Chryste, co przebite ręce
Rozciągasz ponad wieśniacze zagony
Z przydrożnych krzyżów! Tyś jest Bóg nędzarzy!
Ty liczysz kędyś w błękitnym swym niebie
Wszystkie gryzące Izy troski i bólu,
Co żłobią bruzdy wśród zwiędłych tych twarzy...
O! pochwalony bądź, boleści Królu!
Z trzaskiem otwarto drzwi sali: w natłoku
On jeden tylko jest widny jej oku...
Jej Jasiek!... Dziwne spostrzega odmiany:
Jakieś odblaski tragiczne, surowe
Padły już na tę obnażoną głowę,
Którą dziś jeszcze ocieniał włos lniany...
Klasnęła w dłonie i w oczy mu patrzy,
Podszedł w milczeniu. Był gibszy i bladszy,
A łzy, co kędyś pod sercem zaległy,
Wielkie i słone po licach mu zbiegły...
"O matko!" - "Nie płacz! Pan Jezus przemieni...
Tyś głodny: weź to, posil się na drogę..."
Chleb mu podała! wyjął nóż z kieszeni,
Odkroił kęsek i szepnął: "Nie mogę!
Nie mogę, matko, sam!" - "Jak chusta zbladła,
Lecz rozłamała chleb - i z synem jadła.
A wtem wydano ostatnie rozkazy.
Marsz zabrzmiał. Jakieś zmieszane obrazy
Łąk, pól i lasów, i chaty, i wioski
Powiały razem z dźwiękami tej nuty...
- Hej!... nic zobaczyć już tego w żołnierce! -
Powstał zgiełk, lament!... Jaśka tylko matka
Bez łzy, bez skargi trwała do ostatka,
Zwróciwszy oczy smutne, pełne troski,
Na drogę, którą iść miały rekruty...
Nagle, jak gdyby zawiodła ją siłą,
Syna rękoma za piersi chwyciła...
"Dziecko!..." - krzyknęła raz tylko i zbladła,
I zatoczyła się - i martwa padła...
Mówiono, że jej pękło chłopskie serce.
Okryta starą, mężowską sukmaną.
Posępna rzecz jest ta siwa siermięga,
Przesiąkła potem i Izami i zdarta
Na zgiętym w pracy i niedoli grzbiecie
Nędzarza, który nigdy z ciemności nie sięga
Do światła żadną ożywczą nadzieją...
I smętna rzecz jest, i zadumy warta,
I sama w sobie taka żałośliwa,
Jakby nie łachman, ale rana żywa
Na narodowym ciele się krwawiąca...
Kiedyś, gdy wichry i burze przewieją
I rozbłękitni się w sobie wiek słońca,
O tej siermiędze mówić będą w świecie
I zwać jej dzieje ludu epopeją...
I może wtedy nawet my, my sami,
Wśród narodowych skarbów i pamiątek
Ten nędzny, zgrzebny, poszarpany szczątek
Chować będziemy - i oblewać łzami!
Pół dnia już stała tak, nieporuszona,
Bezwładnie oba zwiesiwszy ramiona,
Patrząc upornie na gmach, kędy w sali
Rekrutów strzygli i mundurowali.
W ręku ubogi węzełek trzymała -
Chudoba syna, mizerna i licha...
Twarz jej wygasła, pożółkła, zmartwiała,
Jak pustka była posępna i cicha
I tylko usta zacięte, drgające,
Jakiś krzyk duszy zdradzały ogromny,
Co mógł wybuchnąć dziki, nieprzytomny,
I bić w niebiosa, i wstrząsać to słońce,
Co bezpromicnną i zimną swą głowę
Ukryło kędyś za chmury śniegowe.
Sąsiad przemówił do niej: "Pochwalony!"
Odrzekła na to jękiem jakimś głuchym...
Pierś jej w śmiertelnej podniosła się męce
I znowu wzrokiem błyszczącym i suchym
Patrzyła na drzwi zamknięte, przed siebie.
O, pochwalony! O, błogosławiony
Bądź Ty mi, Chryste, co przebite ręce
Rozciągasz ponad wieśniacze zagony
Z przydrożnych krzyżów! Tyś jest Bóg nędzarzy!
Ty liczysz kędyś w błękitnym swym niebie
Wszystkie gryzące Izy troski i bólu,
Co żłobią bruzdy wśród zwiędłych tych twarzy...
O! pochwalony bądź, boleści Królu!
Z trzaskiem otwarto drzwi sali: w natłoku
On jeden tylko jest widny jej oku...
Jej Jasiek!... Dziwne spostrzega odmiany:
Jakieś odblaski tragiczne, surowe
Padły już na tę obnażoną głowę,
Którą dziś jeszcze ocieniał włos lniany...
Klasnęła w dłonie i w oczy mu patrzy,
Podszedł w milczeniu. Był gibszy i bladszy,
A łzy, co kędyś pod sercem zaległy,
Wielkie i słone po licach mu zbiegły...
"O matko!" - "Nie płacz! Pan Jezus przemieni...
Tyś głodny: weź to, posil się na drogę..."
Chleb mu podała! wyjął nóż z kieszeni,
Odkroił kęsek i szepnął: "Nie mogę!
Nie mogę, matko, sam!" - "Jak chusta zbladła,
Lecz rozłamała chleb - i z synem jadła.
A wtem wydano ostatnie rozkazy.
Marsz zabrzmiał. Jakieś zmieszane obrazy
Łąk, pól i lasów, i chaty, i wioski
Powiały razem z dźwiękami tej nuty...
- Hej!... nic zobaczyć już tego w żołnierce! -
Powstał zgiełk, lament!... Jaśka tylko matka
Bez łzy, bez skargi trwała do ostatka,
Zwróciwszy oczy smutne, pełne troski,
Na drogę, którą iść miały rekruty...
Nagle, jak gdyby zawiodła ją siłą,
Syna rękoma za piersi chwyciła...
"Dziecko!..." - krzyknęła raz tylko i zbladła,
I zatoczyła się - i martwa padła...
Mówiono, że jej pękło chłopskie serce.
Konopnicka Maria Co mi po tem...
Co mi po tem, co mi po tem
Na tej smętnej ziemi,
że tak słońce sypie złotem,
Rankami cichemi!
Choćbym wszystkie te promienie
Zgarnęła, zebrała,
Nie odwrócę, nie odmienię,
Co bym zmienić chciała!
Próżno wieje wietrzyk świeży,
Próżno świt się pali...
Na mogile kamień leży,
A któż go odwali?
Lata sokół, w skrzydła bije
Po polu, po lesie...
Może kamień sam ożyje,
Może się podniesie...
Na tej smętnej ziemi,
że tak słońce sypie złotem,
Rankami cichemi!
Choćbym wszystkie te promienie
Zgarnęła, zebrała,
Nie odwrócę, nie odmienię,
Co bym zmienić chciała!
Próżno wieje wietrzyk świeży,
Próżno świt się pali...
Na mogile kamień leży,
A któż go odwali?
Lata sokół, w skrzydła bije
Po polu, po lesie...
Może kamień sam ożyje,
Może się podniesie...
Konopnicka Maria Co się stało
Gajem cichy szum przelała,
Brzoza wstrząsa szatę białą,
Pierzcha ptasząt czerń skrzydlata...
- Co się stało? Co się stało?
Przysłoniwszy oczy rzęsą,
Słońce patrzy poprzez liście...
Szarych mietlic drżące kiście
Brylantowe rosy trzęsą...
Rozwichrzyły się srebrzyste
Pasma lekkich, długich cieni...
Na mchy rzucił snop promieni
Arabeski przeźroczyste.
W pół piosenki przycichł nagle
Na gałązce ptaszek szary;
Bocian podniósł ciężkie żagle
I popłynął na moczary...
Wykąpane w wód przeźroczy
Niezabudki kupką całą
Otworzyły modre oczy...
- Co się stało? Co się stało?
Uleciały świetlną smugą
Kryształowych roje muszek...
Jakiś psotnik, jakiś duszek
Zachwiał trzciny ponad strugą...
Na wiatr puścił motyl młody
Z barwnej tęczy tkane skrzydła...
Zamąciły jasne wody
Przeźroczyste malowidła...
Dziwne, słodkie rozmarzenie
Po gałązkach brzóz przewiało,
Niby światła, niby cienie...
- Co się stało? Co się stało?
Jakieś blaski, jakieś żary
Uderzyły przez powietrze...
Potem gasły - bledsze - bledsze,
Rozwiewając się w opary...
Szmer się szerzy, miesza, dzieli,
Szybszym ruchem biją tętna,
Po liliowej głogów bieli
Łuna rzuca się namiętna...
Jakieś smutki i tęsknoty
Z mgłą padają na świat białą...
Czuć w powietrzu szmer pieszczoty...
- Co się stało? Co się stało?...
Zda się, że ta ustroń cicha
Drży z rozkoszy, płonie, żyje...
Ach! ktoś szepce... szepce... wzdycha...
Ach! to komuś serce bije!
Ach! to wiosny słodki trunek
Upojenie w piersi sączy...
Ach! to pierwszy pocałunek
Rozkochane usta łączy!
Brzoza wstrząsa szatę białą,
Pierzcha ptasząt czerń skrzydlata...
- Co się stało? Co się stało?
Przysłoniwszy oczy rzęsą,
Słońce patrzy poprzez liście...
Szarych mietlic drżące kiście
Brylantowe rosy trzęsą...
Rozwichrzyły się srebrzyste
Pasma lekkich, długich cieni...
Na mchy rzucił snop promieni
Arabeski przeźroczyste.
W pół piosenki przycichł nagle
Na gałązce ptaszek szary;
Bocian podniósł ciężkie żagle
I popłynął na moczary...
Wykąpane w wód przeźroczy
Niezabudki kupką całą
Otworzyły modre oczy...
- Co się stało? Co się stało?
Uleciały świetlną smugą
Kryształowych roje muszek...
Jakiś psotnik, jakiś duszek
Zachwiał trzciny ponad strugą...
Na wiatr puścił motyl młody
Z barwnej tęczy tkane skrzydła...
Zamąciły jasne wody
Przeźroczyste malowidła...
Dziwne, słodkie rozmarzenie
Po gałązkach brzóz przewiało,
Niby światła, niby cienie...
- Co się stało? Co się stało?
Jakieś blaski, jakieś żary
Uderzyły przez powietrze...
Potem gasły - bledsze - bledsze,
Rozwiewając się w opary...
Szmer się szerzy, miesza, dzieli,
Szybszym ruchem biją tętna,
Po liliowej głogów bieli
Łuna rzuca się namiętna...
Jakieś smutki i tęsknoty
Z mgłą padają na świat białą...
Czuć w powietrzu szmer pieszczoty...
- Co się stało? Co się stało?...
Zda się, że ta ustroń cicha
Drży z rozkoszy, płonie, żyje...
Ach! ktoś szepce... szepce... wzdycha...
Ach! to komuś serce bije!
Ach! to wiosny słodki trunek
Upojenie w piersi sączy...
Ach! to pierwszy pocałunek
Rozkochane usta łączy!