Wiersze znanych
Sortuj według:
Górski Konstanty Maria Eheu fugaces...
Miłość tajoną dlugo wreszcieśmy wyznali
W zimowy mglisty ranek, w owej wielkiej sali,
Kędy w półmroku stoi na tle sinej ściany
Marmurowe popiersie Francesca Laurany.
Portret młodej księżniczki. Cicha, uśmiechnięta
Chyba jakie pobożne dzieciństwo pamięta
Albo muzyki słucha z dziwnymi oczyma
Na poły przymkniętymi. I piersi nie wzdyma
Dziewiczej żaden poryw, ni dreszcz żadnej mary...
Tak stoi skamieniała w marmurze z Carrary,
Jak Giulietta, nim przyszedł, strojny w płaszcz pielgrzymi,
Romeo wyrazami mówić dźwięczniejszymi
Od muzyki na balu, nim ją księżyc zloty
Wywabił po raz pierwszy, pełną łez, tęsknoty
Na balkon, gdzie raz pierwszy poczuła, że kwitną
Upajająco laury, stercząc w noc błękitną...
- Aż nagle się cień jakiś po księżycu ruszył
I ktoś mówiąc półgłosem, słowiki przygłuszył.
Młodość, młodość, gdzie jesteś? i w jakiej cię dali
Odszukać? Gdzie ten ranek, gdzieśmy trwożni stali,
A posąg patrzał na nas łagodnie i skromnie,
Ażeś się ty nareszcie przytuliła do mnie?
Gdzie pierwszy pocałunek mój na chłodnych licach?
Gdzie pierwsza wypłakana gwiazda w twych źrenicach?
Gdzie ów czas, gdyś wchodziła tak drżąca i blada,
Jako światło miesiąca, gdy się szparą wkrada?
Gdzie wśród wieczornej ciszy owe wielkie jamy
Cienia i lęku, gdy się w gaje zapuszczamy,
Aż ponad białodrzewu wysrebrzone liście,
Witany przez słowiki, wchodził uroczyście
Księżyc? Co pozostało prócz smutku i żalu
Po tych wieczornych zorzach, gasnących w opalu,
Co prócz tęsknoty? Kędy nasze dawne życie,
Lepsze w bezmiernym bólu, bezmiernym zachwycie?
Jakiż przed tym posągiem ród młodszy i nowy
Czuje, że ogień serca ogarnia i glowy,
Wargi na wargach? Czyje to dzisiaj łzy płyną
Przed tą cichą, kamienną, marzącą dziewczyną,
Co niema, na szał ludzki patrzy uśmiechnięta
I tylko swoje własne zaranie pamięta?
W zimowy mglisty ranek, w owej wielkiej sali,
Kędy w półmroku stoi na tle sinej ściany
Marmurowe popiersie Francesca Laurany.
Portret młodej księżniczki. Cicha, uśmiechnięta
Chyba jakie pobożne dzieciństwo pamięta
Albo muzyki słucha z dziwnymi oczyma
Na poły przymkniętymi. I piersi nie wzdyma
Dziewiczej żaden poryw, ni dreszcz żadnej mary...
Tak stoi skamieniała w marmurze z Carrary,
Jak Giulietta, nim przyszedł, strojny w płaszcz pielgrzymi,
Romeo wyrazami mówić dźwięczniejszymi
Od muzyki na balu, nim ją księżyc zloty
Wywabił po raz pierwszy, pełną łez, tęsknoty
Na balkon, gdzie raz pierwszy poczuła, że kwitną
Upajająco laury, stercząc w noc błękitną...
- Aż nagle się cień jakiś po księżycu ruszył
I ktoś mówiąc półgłosem, słowiki przygłuszył.
Młodość, młodość, gdzie jesteś? i w jakiej cię dali
Odszukać? Gdzie ten ranek, gdzieśmy trwożni stali,
A posąg patrzał na nas łagodnie i skromnie,
Ażeś się ty nareszcie przytuliła do mnie?
Gdzie pierwszy pocałunek mój na chłodnych licach?
Gdzie pierwsza wypłakana gwiazda w twych źrenicach?
Gdzie ów czas, gdyś wchodziła tak drżąca i blada,
Jako światło miesiąca, gdy się szparą wkrada?
Gdzie wśród wieczornej ciszy owe wielkie jamy
Cienia i lęku, gdy się w gaje zapuszczamy,
Aż ponad białodrzewu wysrebrzone liście,
Witany przez słowiki, wchodził uroczyście
Księżyc? Co pozostało prócz smutku i żalu
Po tych wieczornych zorzach, gasnących w opalu,
Co prócz tęsknoty? Kędy nasze dawne życie,
Lepsze w bezmiernym bólu, bezmiernym zachwycie?
Jakiż przed tym posągiem ród młodszy i nowy
Czuje, że ogień serca ogarnia i glowy,
Wargi na wargach? Czyje to dzisiaj łzy płyną
Przed tą cichą, kamienną, marzącą dziewczyną,
Co niema, na szał ludzki patrzy uśmiechnięta
I tylko swoje własne zaranie pamięta?
Górski Konstanty Maria Fosforescencja
Noc. Zerwało się morze z daleka
I w popłochu do lądu ucieka,
Nie wie, czemu na piasek się tłoczy
I zapala sine strachu oczy.
Ktoś nim wstrząsnął i strwożył ogromnie,
że przybiegło na sam brzeg, aż do mnie,
Do stóp moich pokornie się łasi,
Szepce, że mi wszelki ból ugasi.
Chce mnie porwać w swoją otchłań ciemną
I przewalać się wiecznie nade mną.
I w popłochu do lądu ucieka,
Nie wie, czemu na piasek się tłoczy
I zapala sine strachu oczy.
Ktoś nim wstrząsnął i strwożył ogromnie,
że przybiegło na sam brzeg, aż do mnie,
Do stóp moich pokornie się łasi,
Szepce, że mi wszelki ból ugasi.
Chce mnie porwać w swoją otchłań ciemną
I przewalać się wiecznie nade mną.
Górski Konstanty Maria Fragment monologu
(Pracownia w Rzymie. - Wczesny ranek.
- Michał Anioł, stary i zgarbiony, mówi:)
Bez przerwy kułem marmur we dnie
I przez noc całą. Mrok już blednie.
Duch mi nie osłabł ani ręka,
Pod dłutem jeszcze marmur pęka
I pada w druzgach dookoła.
Czuję, że mógłbym trwać przez wieki
I coraz nowe dzieła tworzyć,
A czasem jakiś głos mię wola,
Jakiś z zaświatów glos daleki:
"Idź już spać, starcze, zmruż powieki,
By jeszcze gorszych dni nie dożyć!"
Przetrwałem takie łzy i klęski,
że się to biedne serce lęka,
Czy nie spodliła mię już męka,
Czym nie upadły i niemęski?
Los mój był taki: swoich przeżyć
I przestać z nimi czuć i wierzyć.
Los mój był dla tych robić trumny,
Co mi deptali kraj nogami.
Myślałem, że się marmur dumny
Pod dłutem skruszy, krwią zaplami,
Ufałem, że kamienna płyta,
Gdy ją przekupne dotknie ramię,
Pozna, jak płatny rylec kłamie,
Wstrząśnie się cała i zazgrzyta,
Na drobne druzgi się rozłamie...
A wszystko złuda! Ręką moją
Powykowane wrogi stoją
I będą na nie wzdłuż stuleci
Ze czcią florenckie patrzeć dzieci.
Przeminie wstyd mój i kochanie,
A marmurowy hołd zostanie.
I wtedy przyszły na mnie noce,
W których się próżno duch szamoce,
Bezsenne, długie, pełne trudu,
Noce udręczeń i zwątpienia,
O wolność, wolność mego ludu -
Wykułem taką Noc z kamienia.
. . . . . . . . . . . . . . . .
Posągi były już zaczęte
I poczynały drgać w marmurach,
Gdy wstały dni ufania święte
I Wolność szła po miejskich murach.
Opatrywała każdą wieżę,
Mówiła stróżom każdej bramy:
Jeśli wróg zechce brać, niech bierze,
Wyginiem, zanim ją oddamy".
Aż raz wyjrzałem rankiem z wieży
- Na wiekim przeklął własną duszę -
Słychać miarowy krok żołnierzy:
Wracają znów Medyceusze!
Ulica sina jest i głucha,
I nikt nie czuwa, nikt nie słucha,
Ledwo się dzionek letni mroczy.
I wtedym wolał spać, nie widzieć,
Z dniem się nie spotkać, nie zawstydzić,
Nasunąć sobie noc na oczy...
Raz pierwszy w życiu chciałem gnuśnie
Mrzeć, nie znać czasów ani ludzi.
Szczęśliwym był mi ten, co uśnie,
Szczęśliwszym ten, co się nie zbudzi.
Bo cóż mi dzień ukaże krwawy
Prócz hańby na uczciwych licach,
Skrzepłej posoki na ulicach,
Niewoli, lęku i niesławy?
Lecz ja nie umiem żyć bez trudu
I przypomniawszy, że gdzieś leży
Marmuru kawał, zszedłem z wieży.
Pobiegła za mną ciżba ludu
I ci z litością spoglądali
Na twarz mą zbladła, ci ze wzgardą,
A jam szedł w tłumie, z głową hardą;
Czułem, że dzisiaj się utrwali
Nie przemoc wrogów - nasza męka;
Miłość - nie hańba. I żelazu
Posłuszna memu, wstała z głazu
Najboleśniejszych słońc Jutrzenka.
Na oczy mrące fałd zawleka
I dnia, jasnego dnia się lęka,
Woli nie ujrzeć nic, a czeka. -
Choć bolał duch, kowala ręka.
. . . . . . . . . . . . . . . . . .
Młodegom nigdy nie znal szalu
Ani miłości według świata,
Aż gdy nadeszły późne lata,
Wstawał mi świeży brzask pomału
I nagle zagasł. Jam się zużył,
Bom kuł bez serca, kuł, gdym służył
I zawsze jakiejś obcej sławie...
A nie wystrzeglem się omamień,
że lejąc spiże, krusząc kamień,
Po sobie własny świat zostawię.
Dziś widzę: próżno żyłem w trudzie,
Próżnom wolności sercu nie dał...
Widzę, żem możnym się zaprzedał
I że to byli mami ludzie.
. . . . . . . . . . . . . . . . . .
żył niegdyś wielki mistrz przede mną
Tak wielki, że się przed nim korzę.
Poszedł on w piekieł otchłań ciemną,
Potem oblicze ujrzał Boże.
Świat tak trwałymi rzeźbił słowy,
że niczym kształt mój marmurowy.
Gdy po Florencji chodził cichy,
Dzieci rzucały nań kamieniem.
Tłum się naigrawał z jego pychy,
A on szedł wiernie za Widzeniem,
Sam szedł - z miłością i myślami -
Bo tacy są do grobu sami.
Jakbym ja za nim wiernie kroczył
I legł, jak on, w tułaczym grobie,
Byłem czuł równe serce w sobie,
Byłem to poczuł, co on zoczył.
Ja o nim z kornym myślę czołem,
Bo Pan się do mnie tak nie zbliża:
Wśród nocnych modlitw raz pojąłem,
że Chrystus może zstąpić z krzyża,
A mnie się przeto mgłą osłania,
2e jeszcze nie dość mam kochania.
Myślałem już, że Danta zrobię,
2e sam powstanie mi z mogiły,
By rzec, jak dobyć posąg z bryły,
Aby mu godnie stał na grobie.
A znowu tylko w myślach cuda,
Znowu ból wielki, żal i złuda.
A za to budzi mię z uśpienia
Chwilami straszny papież biały
I mówi: "Nuże do kamienia!
Wstań, kamieniarzu opieszały,
Wstań, i do dłuta albo powiedz,
Gdzie wystawiłeś mi grobowiec?"
Już tylko jeden posąg zrobię
Na cichy grób samemu sobie.
Twarz mą wychudłą i zbolałą
Wezmę do twarzy Nikodema:
Rękami chwyci on obiema
Chrystusa Pana martwe ciało.
I co najświętsze jest na ziemi
I co największe jest na niebie,
Przytulać będę wciąż do siebie
Tymi rękoma szczęśliwemi.,
- Michał Anioł, stary i zgarbiony, mówi:)
Bez przerwy kułem marmur we dnie
I przez noc całą. Mrok już blednie.
Duch mi nie osłabł ani ręka,
Pod dłutem jeszcze marmur pęka
I pada w druzgach dookoła.
Czuję, że mógłbym trwać przez wieki
I coraz nowe dzieła tworzyć,
A czasem jakiś głos mię wola,
Jakiś z zaświatów glos daleki:
"Idź już spać, starcze, zmruż powieki,
By jeszcze gorszych dni nie dożyć!"
Przetrwałem takie łzy i klęski,
że się to biedne serce lęka,
Czy nie spodliła mię już męka,
Czym nie upadły i niemęski?
Los mój był taki: swoich przeżyć
I przestać z nimi czuć i wierzyć.
Los mój był dla tych robić trumny,
Co mi deptali kraj nogami.
Myślałem, że się marmur dumny
Pod dłutem skruszy, krwią zaplami,
Ufałem, że kamienna płyta,
Gdy ją przekupne dotknie ramię,
Pozna, jak płatny rylec kłamie,
Wstrząśnie się cała i zazgrzyta,
Na drobne druzgi się rozłamie...
A wszystko złuda! Ręką moją
Powykowane wrogi stoją
I będą na nie wzdłuż stuleci
Ze czcią florenckie patrzeć dzieci.
Przeminie wstyd mój i kochanie,
A marmurowy hołd zostanie.
I wtedy przyszły na mnie noce,
W których się próżno duch szamoce,
Bezsenne, długie, pełne trudu,
Noce udręczeń i zwątpienia,
O wolność, wolność mego ludu -
Wykułem taką Noc z kamienia.
. . . . . . . . . . . . . . . .
Posągi były już zaczęte
I poczynały drgać w marmurach,
Gdy wstały dni ufania święte
I Wolność szła po miejskich murach.
Opatrywała każdą wieżę,
Mówiła stróżom każdej bramy:
Jeśli wróg zechce brać, niech bierze,
Wyginiem, zanim ją oddamy".
Aż raz wyjrzałem rankiem z wieży
- Na wiekim przeklął własną duszę -
Słychać miarowy krok żołnierzy:
Wracają znów Medyceusze!
Ulica sina jest i głucha,
I nikt nie czuwa, nikt nie słucha,
Ledwo się dzionek letni mroczy.
I wtedym wolał spać, nie widzieć,
Z dniem się nie spotkać, nie zawstydzić,
Nasunąć sobie noc na oczy...
Raz pierwszy w życiu chciałem gnuśnie
Mrzeć, nie znać czasów ani ludzi.
Szczęśliwym był mi ten, co uśnie,
Szczęśliwszym ten, co się nie zbudzi.
Bo cóż mi dzień ukaże krwawy
Prócz hańby na uczciwych licach,
Skrzepłej posoki na ulicach,
Niewoli, lęku i niesławy?
Lecz ja nie umiem żyć bez trudu
I przypomniawszy, że gdzieś leży
Marmuru kawał, zszedłem z wieży.
Pobiegła za mną ciżba ludu
I ci z litością spoglądali
Na twarz mą zbladła, ci ze wzgardą,
A jam szedł w tłumie, z głową hardą;
Czułem, że dzisiaj się utrwali
Nie przemoc wrogów - nasza męka;
Miłość - nie hańba. I żelazu
Posłuszna memu, wstała z głazu
Najboleśniejszych słońc Jutrzenka.
Na oczy mrące fałd zawleka
I dnia, jasnego dnia się lęka,
Woli nie ujrzeć nic, a czeka. -
Choć bolał duch, kowala ręka.
. . . . . . . . . . . . . . . . . .
Młodegom nigdy nie znal szalu
Ani miłości według świata,
Aż gdy nadeszły późne lata,
Wstawał mi świeży brzask pomału
I nagle zagasł. Jam się zużył,
Bom kuł bez serca, kuł, gdym służył
I zawsze jakiejś obcej sławie...
A nie wystrzeglem się omamień,
że lejąc spiże, krusząc kamień,
Po sobie własny świat zostawię.
Dziś widzę: próżno żyłem w trudzie,
Próżnom wolności sercu nie dał...
Widzę, żem możnym się zaprzedał
I że to byli mami ludzie.
. . . . . . . . . . . . . . . . . .
żył niegdyś wielki mistrz przede mną
Tak wielki, że się przed nim korzę.
Poszedł on w piekieł otchłań ciemną,
Potem oblicze ujrzał Boże.
Świat tak trwałymi rzeźbił słowy,
że niczym kształt mój marmurowy.
Gdy po Florencji chodził cichy,
Dzieci rzucały nań kamieniem.
Tłum się naigrawał z jego pychy,
A on szedł wiernie za Widzeniem,
Sam szedł - z miłością i myślami -
Bo tacy są do grobu sami.
Jakbym ja za nim wiernie kroczył
I legł, jak on, w tułaczym grobie,
Byłem czuł równe serce w sobie,
Byłem to poczuł, co on zoczył.
Ja o nim z kornym myślę czołem,
Bo Pan się do mnie tak nie zbliża:
Wśród nocnych modlitw raz pojąłem,
że Chrystus może zstąpić z krzyża,
A mnie się przeto mgłą osłania,
2e jeszcze nie dość mam kochania.
Myślałem już, że Danta zrobię,
2e sam powstanie mi z mogiły,
By rzec, jak dobyć posąg z bryły,
Aby mu godnie stał na grobie.
A znowu tylko w myślach cuda,
Znowu ból wielki, żal i złuda.
A za to budzi mię z uśpienia
Chwilami straszny papież biały
I mówi: "Nuże do kamienia!
Wstań, kamieniarzu opieszały,
Wstań, i do dłuta albo powiedz,
Gdzie wystawiłeś mi grobowiec?"
Już tylko jeden posąg zrobię
Na cichy grób samemu sobie.
Twarz mą wychudłą i zbolałą
Wezmę do twarzy Nikodema:
Rękami chwyci on obiema
Chrystusa Pana martwe ciało.
I co najświętsze jest na ziemi
I co największe jest na niebie,
Przytulać będę wciąż do siebie
Tymi rękoma szczęśliwemi.,
Górski Konstanty Maria Jesienne popołud...
Jesienne popołudnia kładą
Na gładki przestwór pól łagodną
Jasność różaną, ale bladą; Mnie chłodno.
Drzewa się smutnie mienią w złoto
I w czerwień stroją różnorodną,
Patrzą na własny blask z tęsknotą; Mnie chłodno.
Wśród uciech sam się myślą straszę,
Gdy lecą gwiazdy w noc pogodną,
że przyszedł koniec na dni nasze; Mnie chłodno.
Na gładki przestwór pól łagodną
Jasność różaną, ale bladą; Mnie chłodno.
Drzewa się smutnie mienią w złoto
I w czerwień stroją różnorodną,
Patrzą na własny blask z tęsknotą; Mnie chłodno.
Wśród uciech sam się myślą straszę,
Gdy lecą gwiazdy w noc pogodną,
że przyszedł koniec na dni nasze; Mnie chłodno.