Tadeusz
Gajcy
1970-01-01 - 1970-01-01
Sortuj według:
Gajcy Tadeusz Do potomnego
Jestem jak ty zapewne: nisko,
a jeszcze niżej źdźbło i kret.
Niebo różową idzie kreską
i na papierze zgina brew;
krzesło pode mną, dachu jęzor
spływa ceglasty, dłonie czyni
podobne nocy. Są godziny,
że martwe palce cicho leżą
jak gdyby śpiąc, uwierzyć trzeba,
że obraz ten to na powietrzu
odbicie ptaka albo drzewa
i tylko cień spłowiały z wierzchu
przemawia za mnie. Oto świat,
w którym struchlałym krokiem mierzę
ziemię kulistą ponoć. Maszt
gwiaździsty nocą skrzypi rzewnie
i w górze jest jak czujne zwierzę,
co martwym okiem liczy czas.
Niewiele wiem jak ty zapewne:
rzeka przepływa miastem moim,
a nad nią z brązu postać stoi
i domy z prawej, domy z lewej,
w których o twarzach nam podobnych
w pościelach leżą, oczy mrużą
ludzie znużeni jak obłoki
w sen zapatrzeni niby w lustro.
Lecz inny dzień: zgiełkliwą mową
pchają lot ptaka, jeśli czasem
odważy się i skrzydłem bosym
dotknie tej ziemi. Wciąż miarowo
noszą swe ręce zaciśnięte
przy ciałach sennych i nad głową
nie widząc planet nieforemnych
depcą rośliny bardzo piękne,
odmienne kształtem od fal ziemi.
Niewiele rzeczy martwych znam:
w mieście jest ogród barwnych lamp,
świergoce trąbka, tramwaj syczy
i w salach pełnych świateł różnych
pieni się jadło tajemnicze
i błyska metal głośnych muzyk.
Są światy dwa i znasz je także:
wystarczy rzęsą oczy przykryć,
a widać tło błękitne, gwiazdę
wysoko na nim, ruch zieleni
nad tajemniczym ptaków krzykiem.
Więc ciałem rosnąc jak korzeniem
przystajesz nad krawędzią jawy
i ruszasz wargą, jakbyś śpiewał,
a milczysz przecież, serce ważysz
miłości pełne i zdziwienia.
Jak łatwo w świecie tym ogarnąć
potrafię ciebie, słowo słyszę,
jak słyszysz ty, gdy ciemną wargą
spływa wysokie i ogniste.
Bez nieba jest królestwo drugie,
które wydało mnie i głos.
Naftowe wieże srebrnym łukiem
błyskają tutaj, fabryk łańcuch
o wieżach sztywnych jak o palcach
przeciera chmury. Niby kos
na prostych torach pociąg gwiżdże
i czesze senną, lekką grzywę
na drutach silnych. Gdy popatrzę,
jak dym przewija się i pasma
obłoków giną w trawach krótkich,
to jest jak w śnie, gdy ręka ruchem
niewiedzy pełnym obok szuka,
kiedy za oknem jak ampułka
świeci latarnia. Ciemne brwi
uchodzą wtedy jak jaskółka
i ciało ciągle nieruchome
jest jak ciosany nocą płomień
w złudzeniu tym.
Jedna jest ziemia, która niesie
ciebie i mnie, i jedna młodość;
w niej nauczony lęku - pięści
wzniosłem krnąbrne ponad głową
i w szczęk żelaza zasłuchany
mijałem dzień po dniu jak krzyże
jak ty - podniesiesz na mnie kamień
lub rzucisz z wzgardą ziemi grudę.
Kochałem tak jak ty zapewne,
ale mi serca dano skąpo
na miłość moją niepotrzebną,
bowiem stawały nad epoką,
której imiona dajesz teraz
olbrzymia śmierć i przerażenie.
Nie żebym uląkł się lub płakał,
nie żebym czekał już skazany
na trwałość kruchą - szukam w gwiazdach
zarysu twego. Między nami
jak dłonie dwie złączone są
pamięci nasze i miłości,
a jeden tylko wspólny dom,
który nade mną w tobie rośnie.
Piszę -jak grabarz dół wybiera
na ciała bezruch, dłoni rozpacz
i słowo małe staje nieraz
jak krzyż lub wieniec. Jeśli zostać
dane mu będzie - ręka twoja
otworzy je i sercem spełni,
a czas, co młodość ku jesieni
przechyla twardo - twarz wywoła
kamienną już i nocną wiecznie.
I teraz noc. Dalekie niebo
jaskrawe krzyczy niby paw.
Wysoka świeca jak ołówek
na stole moim. Ojca twarz
w żałobnej ramie... Szeptem mówię,
a wiem, że głos mój silny nazbyt
wysoko idzie. Uśmiech gwiazdy
miłości pełen i ironii
niedbałym cierniem wokół skroni,
i cisza, w której śpiących oddech
nasila się, fujarką ciecze,
Ĺšrenicom zwartym każe odejść
na krawędź rzeczy nieczłowieczej.
Kiedy spłowieje chmury brzeg
zahuczą dzwonki i weselne
młyny potoczą koła swe,
błazen zapieje, skrzypce pełne
melodii będą. Śpiew i gwizd
poniesie człowiek w przestrzeń znaną
i swej ojczyzny wierny syn
rozkoszy sennej odda ciało.
A blisko - mur omszały chroni
spokoju tych, co dłoni wierząc
i miłość mierząc ostrzem broni
upadli w piasek twarzą szczerą.
Szyderczy krzyż imiona proste
ocienią chętnie; jeszcze słychać
bojowy marsz i bliski pocisk,
co grobem był im i kołyską.
Szeroki obłok drogą sunie,
szczękają osie, bagnet wąski
jak obłamany cierń gałązki
nad ramionami drży i błyska
i pieśń radosna w gęstej łunie
ma gniazdo trudne i nazwisko.
Ten czas, ta noc, ta ziemia czarna
potrafi zwodzić, serca grono
zaciskać mocno jak ty wargę,
która znów słowo da potomne.
Jesteś jak ja zapewne: czas
opływa lekko ciało twoje
jak rybę szybką; oczy masz
pojone światłem, co koronę
wijąc nad ziemią twą przemija.
Może jak ja w swej dłoni chwilę
dymiącą pieścisz, w pierś kierujesz
człowieka, który mową dziwną
na krzyżach także imię pisze.
I może ty znów nad ojczyzną
posępny szlak pocisku widzisz
i drzewa kształty jak szubienic
skrzypią ci groźnie, ostro lśnią,
a serce dzwoni jak zły pieniądz
,
gdy patrzysz chmurnie poprzez noc.
A wtedy kochać ci wypadnie
niewielki obszar, gdzie piramid
malutkie grudki leżą na dnie,
a z wierzchu zwiędły kwiat lub kamień.
A wtedy - mierząc sercem skąpym
swój krok i słowo już daremne
podasz jak laur dłonie obie
i kochać będziesz razem ze mną.
Cokolwiek pieszczą dłonie nasze,
niewierne jest: czy liść, czy woda
przecieka poprzez palce; twarz się
odsuwa bliska w cienie gęste
i tak odsuwa się nam młodość
i radość prosta, że jesteśmy.
A wtedy tęsknić nam wypadnie
i patrzeć w czas jak w księżyc wsteczny,
gdzie płomień huczał, broni granie
głuszyło szmer i brzóz, i leszczyn,
a wtedy chmur ponury krąg
będzie nam dziwny, bo nie znany,
gdy zamiast cienia lotnych maszyn
objawi się pogodny gołąb
i księżyc w trawach niby dłoń
co niegdyś hełmem wieńczył czoło.
Tak będzie tylko. Miasto, w którym
do ciebie piszę - stoi ciemne,
choć zwykle słońce liże mury
spryskane pismem krwi daremnej.
Człowiek przechodzi tam niewielki
i oczy zwraca żalem zbrojne,
jak ja do ciebie poprzez wieki
bezbronne słowo i opowieść.
Oto na papier mój upada
jak ćma lub niewiadomy komar
brzęczenie stali. Ślepy granat
usta położył na powietrzu
i ten jest śpiew, co uczył wcześnie
miłości mojej i pokory.
I ta jest wiedza we mnie mocna,
i ten jest tylko chudy śpiew:
fujarką był mi grom i pocisk
i ogień barwił krzepko sen.
I spełnić więcej się nie może,
bo to już kres i płynność wieczna.
Stalówki mojej sine ostrze
jak serce trwanie me określa ďż˝
i znowu noc. Powieka spada
ak trumny wieko, pióro zaś
wysmukłym krzyżem w palcach rośnie
i ledwie błyska ciemna gwiazda
jak odblask niklu albo kości.
W tym kraju smutnym pełnym gwiazd
samotne trwanie, młodość chrobra
i sen pod pługiem, co jak orła
złamane skrzydło idzie nisko.
Dalekie niebo się nachyla
i ufnie błyska lot motyla,
lecz człowiek ręce nie jak skrzydła,
a broń śmiertelną z sobą dźwiga.
I nigdy ust nie zmieni w skrzypce,
a oczu w światło. Ogień czysty
na bark męczeństwo, serca trwogę
przyjmuje w siebie. Własny portret
wśród chmur spalonych siarką widzi.
I wtedy spada jękiem miedzi
mozolne słowo, warga puchnie
jak mnie, choć znowu szeptem tylko
do ciebie mówię.
I wiem, że chyląc głowę trudną
nad liter bruzdą - widzisz jeszcze
mój obraz: idę przez powietrze,
a za mną miasto moje idzie.
Niebiosa górą, echo trąb
i mocny oddech tych, co śpią
podwójnym trwaniem: pierwsze chroni
omszały mur za stosem broni,
a drugie - pościel biała spiętrza.
Ten czas, ta noc i ja bez miejsca
nad tobą ważą się i uczą:
ostatni sen, a boleść pierwsza
i słona miłość nad ojczyzną.
I znowu noc i ziemia jedna
powiąże nas. Na stole moim
warkoczem jasnym cichnie świeca
i dom nade mną cicho stoi,
a z głębi czarnej, jakby z mieszka
wychodzą światy. Starczy oczom
powieki małej, aby tło
powstało jasne, gwiazdy szpon
i nierozumny krzyk stworzenia.
Niewiele wiem jak ty zapewne:
idziemy razem patrząc czujnie:
ty - na gwiaździstym, prostym niebie
szukasz płomienia i mnie w łunie,
ja - odwrócony - serce pełne
miłości smutnej niosę jak
żołnierz mogiłę pod swym hełmem
niesie przez czas.
a jeszcze niżej źdźbło i kret.
Niebo różową idzie kreską
i na papierze zgina brew;
krzesło pode mną, dachu jęzor
spływa ceglasty, dłonie czyni
podobne nocy. Są godziny,
że martwe palce cicho leżą
jak gdyby śpiąc, uwierzyć trzeba,
że obraz ten to na powietrzu
odbicie ptaka albo drzewa
i tylko cień spłowiały z wierzchu
przemawia za mnie. Oto świat,
w którym struchlałym krokiem mierzę
ziemię kulistą ponoć. Maszt
gwiaździsty nocą skrzypi rzewnie
i w górze jest jak czujne zwierzę,
co martwym okiem liczy czas.
Niewiele wiem jak ty zapewne:
rzeka przepływa miastem moim,
a nad nią z brązu postać stoi
i domy z prawej, domy z lewej,
w których o twarzach nam podobnych
w pościelach leżą, oczy mrużą
ludzie znużeni jak obłoki
w sen zapatrzeni niby w lustro.
Lecz inny dzień: zgiełkliwą mową
pchają lot ptaka, jeśli czasem
odważy się i skrzydłem bosym
dotknie tej ziemi. Wciąż miarowo
noszą swe ręce zaciśnięte
przy ciałach sennych i nad głową
nie widząc planet nieforemnych
depcą rośliny bardzo piękne,
odmienne kształtem od fal ziemi.
Niewiele rzeczy martwych znam:
w mieście jest ogród barwnych lamp,
świergoce trąbka, tramwaj syczy
i w salach pełnych świateł różnych
pieni się jadło tajemnicze
i błyska metal głośnych muzyk.
Są światy dwa i znasz je także:
wystarczy rzęsą oczy przykryć,
a widać tło błękitne, gwiazdę
wysoko na nim, ruch zieleni
nad tajemniczym ptaków krzykiem.
Więc ciałem rosnąc jak korzeniem
przystajesz nad krawędzią jawy
i ruszasz wargą, jakbyś śpiewał,
a milczysz przecież, serce ważysz
miłości pełne i zdziwienia.
Jak łatwo w świecie tym ogarnąć
potrafię ciebie, słowo słyszę,
jak słyszysz ty, gdy ciemną wargą
spływa wysokie i ogniste.
Bez nieba jest królestwo drugie,
które wydało mnie i głos.
Naftowe wieże srebrnym łukiem
błyskają tutaj, fabryk łańcuch
o wieżach sztywnych jak o palcach
przeciera chmury. Niby kos
na prostych torach pociąg gwiżdże
i czesze senną, lekką grzywę
na drutach silnych. Gdy popatrzę,
jak dym przewija się i pasma
obłoków giną w trawach krótkich,
to jest jak w śnie, gdy ręka ruchem
niewiedzy pełnym obok szuka,
kiedy za oknem jak ampułka
świeci latarnia. Ciemne brwi
uchodzą wtedy jak jaskółka
i ciało ciągle nieruchome
jest jak ciosany nocą płomień
w złudzeniu tym.
Jedna jest ziemia, która niesie
ciebie i mnie, i jedna młodość;
w niej nauczony lęku - pięści
wzniosłem krnąbrne ponad głową
i w szczęk żelaza zasłuchany
mijałem dzień po dniu jak krzyże
jak ty - podniesiesz na mnie kamień
lub rzucisz z wzgardą ziemi grudę.
Kochałem tak jak ty zapewne,
ale mi serca dano skąpo
na miłość moją niepotrzebną,
bowiem stawały nad epoką,
której imiona dajesz teraz
olbrzymia śmierć i przerażenie.
Nie żebym uląkł się lub płakał,
nie żebym czekał już skazany
na trwałość kruchą - szukam w gwiazdach
zarysu twego. Między nami
jak dłonie dwie złączone są
pamięci nasze i miłości,
a jeden tylko wspólny dom,
który nade mną w tobie rośnie.
Piszę -jak grabarz dół wybiera
na ciała bezruch, dłoni rozpacz
i słowo małe staje nieraz
jak krzyż lub wieniec. Jeśli zostać
dane mu będzie - ręka twoja
otworzy je i sercem spełni,
a czas, co młodość ku jesieni
przechyla twardo - twarz wywoła
kamienną już i nocną wiecznie.
I teraz noc. Dalekie niebo
jaskrawe krzyczy niby paw.
Wysoka świeca jak ołówek
na stole moim. Ojca twarz
w żałobnej ramie... Szeptem mówię,
a wiem, że głos mój silny nazbyt
wysoko idzie. Uśmiech gwiazdy
miłości pełen i ironii
niedbałym cierniem wokół skroni,
i cisza, w której śpiących oddech
nasila się, fujarką ciecze,
Ĺšrenicom zwartym każe odejść
na krawędź rzeczy nieczłowieczej.
Kiedy spłowieje chmury brzeg
zahuczą dzwonki i weselne
młyny potoczą koła swe,
błazen zapieje, skrzypce pełne
melodii będą. Śpiew i gwizd
poniesie człowiek w przestrzeń znaną
i swej ojczyzny wierny syn
rozkoszy sennej odda ciało.
A blisko - mur omszały chroni
spokoju tych, co dłoni wierząc
i miłość mierząc ostrzem broni
upadli w piasek twarzą szczerą.
Szyderczy krzyż imiona proste
ocienią chętnie; jeszcze słychać
bojowy marsz i bliski pocisk,
co grobem był im i kołyską.
Szeroki obłok drogą sunie,
szczękają osie, bagnet wąski
jak obłamany cierń gałązki
nad ramionami drży i błyska
i pieśń radosna w gęstej łunie
ma gniazdo trudne i nazwisko.
Ten czas, ta noc, ta ziemia czarna
potrafi zwodzić, serca grono
zaciskać mocno jak ty wargę,
która znów słowo da potomne.
Jesteś jak ja zapewne: czas
opływa lekko ciało twoje
jak rybę szybką; oczy masz
pojone światłem, co koronę
wijąc nad ziemią twą przemija.
Może jak ja w swej dłoni chwilę
dymiącą pieścisz, w pierś kierujesz
człowieka, który mową dziwną
na krzyżach także imię pisze.
I może ty znów nad ojczyzną
posępny szlak pocisku widzisz
i drzewa kształty jak szubienic
skrzypią ci groźnie, ostro lśnią,
a serce dzwoni jak zły pieniądz
,
gdy patrzysz chmurnie poprzez noc.
A wtedy kochać ci wypadnie
niewielki obszar, gdzie piramid
malutkie grudki leżą na dnie,
a z wierzchu zwiędły kwiat lub kamień.
A wtedy - mierząc sercem skąpym
swój krok i słowo już daremne
podasz jak laur dłonie obie
i kochać będziesz razem ze mną.
Cokolwiek pieszczą dłonie nasze,
niewierne jest: czy liść, czy woda
przecieka poprzez palce; twarz się
odsuwa bliska w cienie gęste
i tak odsuwa się nam młodość
i radość prosta, że jesteśmy.
A wtedy tęsknić nam wypadnie
i patrzeć w czas jak w księżyc wsteczny,
gdzie płomień huczał, broni granie
głuszyło szmer i brzóz, i leszczyn,
a wtedy chmur ponury krąg
będzie nam dziwny, bo nie znany,
gdy zamiast cienia lotnych maszyn
objawi się pogodny gołąb
i księżyc w trawach niby dłoń
co niegdyś hełmem wieńczył czoło.
Tak będzie tylko. Miasto, w którym
do ciebie piszę - stoi ciemne,
choć zwykle słońce liże mury
spryskane pismem krwi daremnej.
Człowiek przechodzi tam niewielki
i oczy zwraca żalem zbrojne,
jak ja do ciebie poprzez wieki
bezbronne słowo i opowieść.
Oto na papier mój upada
jak ćma lub niewiadomy komar
brzęczenie stali. Ślepy granat
usta położył na powietrzu
i ten jest śpiew, co uczył wcześnie
miłości mojej i pokory.
I ta jest wiedza we mnie mocna,
i ten jest tylko chudy śpiew:
fujarką był mi grom i pocisk
i ogień barwił krzepko sen.
I spełnić więcej się nie może,
bo to już kres i płynność wieczna.
Stalówki mojej sine ostrze
jak serce trwanie me określa ďż˝
i znowu noc. Powieka spada
ak trumny wieko, pióro zaś
wysmukłym krzyżem w palcach rośnie
i ledwie błyska ciemna gwiazda
jak odblask niklu albo kości.
W tym kraju smutnym pełnym gwiazd
samotne trwanie, młodość chrobra
i sen pod pługiem, co jak orła
złamane skrzydło idzie nisko.
Dalekie niebo się nachyla
i ufnie błyska lot motyla,
lecz człowiek ręce nie jak skrzydła,
a broń śmiertelną z sobą dźwiga.
I nigdy ust nie zmieni w skrzypce,
a oczu w światło. Ogień czysty
na bark męczeństwo, serca trwogę
przyjmuje w siebie. Własny portret
wśród chmur spalonych siarką widzi.
I wtedy spada jękiem miedzi
mozolne słowo, warga puchnie
jak mnie, choć znowu szeptem tylko
do ciebie mówię.
I wiem, że chyląc głowę trudną
nad liter bruzdą - widzisz jeszcze
mój obraz: idę przez powietrze,
a za mną miasto moje idzie.
Niebiosa górą, echo trąb
i mocny oddech tych, co śpią
podwójnym trwaniem: pierwsze chroni
omszały mur za stosem broni,
a drugie - pościel biała spiętrza.
Ten czas, ta noc i ja bez miejsca
nad tobą ważą się i uczą:
ostatni sen, a boleść pierwsza
i słona miłość nad ojczyzną.
I znowu noc i ziemia jedna
powiąże nas. Na stole moim
warkoczem jasnym cichnie świeca
i dom nade mną cicho stoi,
a z głębi czarnej, jakby z mieszka
wychodzą światy. Starczy oczom
powieki małej, aby tło
powstało jasne, gwiazdy szpon
i nierozumny krzyk stworzenia.
Niewiele wiem jak ty zapewne:
idziemy razem patrząc czujnie:
ty - na gwiaździstym, prostym niebie
szukasz płomienia i mnie w łunie,
ja - odwrócony - serce pełne
miłości smutnej niosę jak
żołnierz mogiłę pod swym hełmem
niesie przez czas.
Gajcy Tadeusz Przez zamieć wio...
Znowu drobniutki świergot
gałęzi jak śniegu leniwej
i twarzy białej lusterko
w obłoku włosów sennych,
spada dzień jak złocona śliwa,
a my ciągle przez zamieć idziemy
z cieniem prędkiej młodości za ręką.
Deszcz wiosenny kuleje w powietrzu
i spryskana obłoków łąka,
a my jeszcze ściśnięte pięści
jak karabin dźwigamy po bokach.
I gdy wiatru zawiły flet
stado rybne w rzece roztrąci,
jak do strzału składamy brew
wciąż zdziwieni, nierozumiejący.
A gdy chmura wypukłym hełmem
błyśnie w słońcu i koloru grot
niby tęcza przystanie znienacka,
wtedy w piersi jak w nawie kościelnej
ciężkie serce jak brzemię plecaka
schyla ciało i myli nasz krok.
Znowu głos przywołuje
i słonecznik instrument skręca
nad pejzażem wtulonym w niebo,
a my ręką jak żuraw nad studnią
pochyloną nad mroczną pamięcią
powiadamy: nie można, nie trzeba.
Z domów białych, zakrzepłych jak z lodu
kwiat olbrzymi jak z dymu się wspina
pod zielony obłoków pierścień ďż˝
a my czoło poryte przez młodość
odwracamy, gdzie bliska ojczyzna
grom wygasły jak krzyż czarny niesie.
gałęzi jak śniegu leniwej
i twarzy białej lusterko
w obłoku włosów sennych,
spada dzień jak złocona śliwa,
a my ciągle przez zamieć idziemy
z cieniem prędkiej młodości za ręką.
Deszcz wiosenny kuleje w powietrzu
i spryskana obłoków łąka,
a my jeszcze ściśnięte pięści
jak karabin dźwigamy po bokach.
I gdy wiatru zawiły flet
stado rybne w rzece roztrąci,
jak do strzału składamy brew
wciąż zdziwieni, nierozumiejący.
A gdy chmura wypukłym hełmem
błyśnie w słońcu i koloru grot
niby tęcza przystanie znienacka,
wtedy w piersi jak w nawie kościelnej
ciężkie serce jak brzemię plecaka
schyla ciało i myli nasz krok.
Znowu głos przywołuje
i słonecznik instrument skręca
nad pejzażem wtulonym w niebo,
a my ręką jak żuraw nad studnią
pochyloną nad mroczną pamięcią
powiadamy: nie można, nie trzeba.
Z domów białych, zakrzepłych jak z lodu
kwiat olbrzymi jak z dymu się wspina
pod zielony obłoków pierścień ďż˝
a my czoło poryte przez młodość
odwracamy, gdzie bliska ojczyzna
grom wygasły jak krzyż czarny niesie.
Gajcy Tadeusz Widma
I
Czy znasz ten kraj pod soplami sczerniaĹŻych gorĹcych gromnic
skrzypiĹcy dawniej Ă˝ywicĹ - dzisiaj bĹŻonami skrzydeĹŻ
nietoperzy ogromnych.
Czy znasz ten kraj,
gdzie ĂşcieĂ˝kami westchnień
půynŠnieýywe
kwiaty zwćglone i koĂşci zwierzĹt ĹŻĹkowych i leĂşnych.
Gdzie pĹŻaski wypasaĹŻ krajobraz
stulone uĂşmiechy wiosek
i kwitĹŻy dĹŻugo przy ustach ĹŻĹki ĹŻagodne jak flety ďż˝
schodzĹ do jezior z siarki
i wćgla lasy brzozowe.
StanćĹŻy w martwym powietrzu gĹŻosy psalmistów letnich
kiedy czerwony tulipan ze strzechy wyrósĹŻ drzemiĹcej
i roniĹŻ pĹŻatki gorĹce.
Miasta pogićte jak muszle na czarnoziemnych wybrzeĂ˝ach,
w których sić echo strzćpiaste wylewa pod strumień wiatru -
oto latarnie uliczne w Ăşlimaki skrćcone leĂ˝Ĺ
i wieýe ciekŠku ziemi w ceglasty zimny stalaktyt.
Marszczy sić skóra globu, lasami zapada i pćka,
w szczelinach grzmoty podziemne niebo kaleczĹ niskie,
ziewajĹ krwiste zachody przy ziemi rozwartym pyskiem
i czarne sĹŻońce zmalaĹŻo do ksztaĹŻtu serca czĹŻowieka.
Ryby na rzekach z fioletu wypĹŻywajĹ brzuchami do góry,
jawiĹ sić niebem obcym geometryczne stygmaty,
a to zapowiedę zĹŻowieszcza,
bo u serca dzwonów wiszĹ juĂ˝ nietoperze
i znaki z morowego powietrza
jak obĹŻoki wćdrujĹ nad Ăşwiatem.
Ptaki nie znane nikomu po dĹŻugich roĂşlinach Ăşwistu
spadajĹ w dĹŻonie ĹŻun jak w sieci listków.
JabĹŻko ziemi bĹŻĹdzĹce w zdwojonych mocnych obrotach
o obrćcz blasku ociera sypkĹ sosnowĹ sierĂşÄ.
Rwie sić niebieski bulgot
i pustkć zĹŻĹ ustokrotnia,
pustkć o wnćtrzu pĹŻomienia.
W pĹŻomieniu wklćsĹŻym i szklanym mówiĹ - ĂşmierÄ.
Przymknićte oczy poĂ˝arów, spod których ĹŻzy jak katedry ďż˝
ĹŻzy wyĂşcieĹŻane wrzosami mićkkie i dziwnie ciche ďż˝
a sŠto farby ýaůobne rozůoýone w skrzydůach motyli,
a sĹ to dęwićki bolesnej muzyki.
Pada Ăşmiertelny deszcz z gromnic wysokich,
bezpańskie zwierzćta straszĹ mićdzy nocĹ a dniem ,
ĂşlepnĹ Ärenice ludzi pod cićciem puchowej lotki
ptaków niebieskich przemienionych w zĹŻe.
A domy ĹŻamiĹ sić lekko, domy, w których zamieszkaĹŻ czĹŻowiek
naszeptujĹcy do kopców cmentarnych u granic.
Ludzie o twarzach z wosku i oczach ĹŻagodnej ĹŻani
czekajĹ na gaĹŻĹzkć oliwnĹ, a moĂ˝e
na gaĹŻĹzkć zwykĹŻego Ăşpiewu.
SkĹŻćbiona puchnie darń,
skwierczĹ rozwiane knoty gromnic,
noce wtulone w skrzydĹŻa nietoperzy ogromnych
koĹŻyszĹ kraj.
Ten kraj.
II. PIEĂĹ MIMOWOLNA
WĹŻaĂşnie mnie ciemnoĂşÄ wydaĹŻa nogom, u których po pićÄ
palców wćszĹcych boleĂşnie. Jednym podstćpnym ukĹŻuciem
usta rozdarĹŻa i mózg mój w biaĹŻe zmieniĹŻa skiby,
w których sić noc przewala zćbata, ĂşciĂşnićta jak pićĂşÄ.
A zanim goĹŻĹb mnie odbiegĹŻ i gaĹŻĹę wydarli mi ludzie
z dĹŻoni szerokiej jak taca, abym pozostaĹŻ szczćĂşliwy
wĂşród nich -
tlĹcy na cienkiej ĹŻodydze jak lilipuci instrument
urzekĹŻ mnie ptasi skrzyp.
Nigdy nie byĹŻo ĹŻaskawiej. MĹciĹŻem spokój rzeczy
ciaĹŻem czystym jak kreda, gĹŻowć dęwigaĹŻem jak koĂşcióĹŻ,
odlot drzew Ă˝egnaĹŻem co dzień nadrzeczny,
liczyĹŻem wypluski ryb
na piasku cićĂ˝kim od oĂşci.
Dzwony chĹŻodziĹŻy mi szyjć weselne albo Ă˝aĹŻobne,
a od tego dzwonienia las z wosku na oĹŻtarzach
w lusterku trzymanych przez Ăşwićtych nad gĹŻowĹ
moýe dla mnie powtarzaů,
moĂ˝e dla cienia mego, który byĹŻ
w faĹŻdach mej skóry biaĹŻej,
ýe powalony w wůasnych krzakach ýyů
zrzucć swe ciaĹŻo.
CóĂ˝, potem niebo mi obce
bĹŻyskajĹc krawćdziĹ gromu
zeszĹŻo po listku, na którym haft ďż˝
I wzywaĹŻem donoĂşnym gĹŻosem,
obok szatan o rogach zĹŻoconych:
Ach, zatrzymaj mi, ach, zatrzymaj bieg niebieskich lat!
PrzypĹŻyw ksićĂ˝yca prowadziĹŻ.
WciĹĂ˝ na wieĂ˝ach ludzie w wieczór
Ă˝aĹŻosnymi jćzykami odczytywali gwiazdy, a gniew
paliĹŻ im wĹŻosy w nieĹŻadzie,
bo powietrze gorĹce od przeczuÄ
tuliĹŻo sić maĹŻe do pićt.
Sen mój byĹŻ Ă˝óĹŻty i straszyĹŻ
twarzĹ jak Tatar:
PrzyszĹŻy
wielkie obĹŻoki schylone nad ziemiĹ pćdzĹcĹ jak ĂşwiatĹŻo,
jak chrust pĹŻonćĹŻo Ă˝elazo i beton bojowych maszyn,
mosty skakaĹŻy jak owce przez niebo wtopione w WisĹŻć,
wydćĹŻy kamienne dziewczyny usta spragnione pokarmu
i w dzbany parków jak mleko wlewaĹŻ sić ogień i marmur.
Na próĂ˝no czĹŻowiek z ĹŻbem sćpa rćkĹ zakwitaĹŻ jak laurem;
schodziĹŻby w ziemić latarnie wciĹĂ˝ parskajĹce, za nimi
wróble z ponurym wyciem, goĹŻćbie z pĹŻaczem wprost ludzkim
i byĹŻo biaĹŻo od planet i mroęno niczym od zimy.
Z gromnicy wysokiej jak sosna wyszedĹŻ z pćtlicĹ na krtani
Traugutt i wargĹ poruszaĹŻ, gestem tĹŻumaczyÄ chciaĹŻ;
ĹŻamaĹŻ sić werbel pod krokiem, a on peĹŻen cichego kochania
wzrokiem pytaĹŻ: Czy znasz tej kraj...
NagĹŻy jaszczur w smolistej ĹŻusce
wypadĹŻ z nory pod MćkĹ PańskĹ
i zanuciĹŻ dziecićciu jak listek
- a tym dzieckiem pewnie byĹŻem ja ďż˝
o jeziorze, gdzie kĹpaĹŻ sić w blasku,
peĹŻnym siarki, fioletu i darni ďż˝
A wciĹĂ˝ noce wtulone w ogromne
SkrzydĹŻa ďż˝
koĹŻysaĹŻy kraj.
Ten kraj.
Dalej... sen mnie z nóg zrzuciĹŻ...
Wracaůem, gdzie dym jak pies leýaů
przed kaĂ˝dym wschodem ksićĂ˝yca.
- O mieĂşcie mówili, Ă˝e wielkie, o wieĂ˝y, Ă˝e jest potćĂ˝na
Tam patrzĹc na lot jej zazdroĂşnie
znowu zaczĹĹŻem swój gĹŻos
wysilaÄ niby cićciwć - obok zĹŻocony szatan:
Ach, jeĂşli nie latom niebieskim - to pozwól mojej mĹŻodoĂşci,
aby przez ciaĹŻo przebrnćĹŻa i twardĹ zćbatĹ noc!
WiecznoĂşÄ siedzĹca za nami ziewaĹŻa szczćkĹ czerwonĹ,
maĹŻy anioĹŻ po sznurze schodziĹŻ ku mojej pomocy,
po pićÄ palców u stopy ciĹgle boleĂşnie wćszĹcych
spoczćĹŻo wreszcie. ByĹŻ dzień,
w którym przy mićsie ofiarnym Kain ugodziĹŻ brata,
wićc kipiaĹŻ weĹŻnisty step
w gwiazdach lecĹcych na póĹŻnoc.
Wtedy ostroĂ˝nie mi zdjćto gĹŻowć, przykryto caĹŻunem
i gaĹŻĹę wyrosĹŻa w mej rćce, a z niĹ boskoĂşci mej zapach.
III. PIEĂĹ OSTATECZNA
StrzaskaĹŻeĂş kroplami gĹŻuchymi jak mĹŻot
kuty w powietrzu sarkofag,
gdziem leýaů w kwietnym puchu
czekajĹcy na nowĹ noc,
kiedy twe rćce spocznĹ na chlebie i koszach.
WielekroÄ gwiazdy stawaĹŻy nad ciemnĹ równinĹ,
mowa splĹtanych kopyt dudniĹŻa w ĹŻozach i wierzbach,
gdy ĂşpiĹca rzesza nad wodĹ woĹŻaĹŻa: gĹŻód!
SzalaĹŻy krowy zdziczaĹŻe o ciemnoĂşÄ druzgocĹc szyje,
wychodziĹŻ z lasu pasiasty tygrys do ognisk i sprćĂ˝aĹŻ
mićĂşnie do skoku. ChĹŻód
budziĹŻ leĂ˝Ĺcych - rćce
wznosili po trzykroÄ i oczy,
woĹŻali: przybĹdę! i trawĹ sypali Ă˝aĹŻobnie wĹŻosy
i budowali z kamienia oĹŻtarze polne naprćdce.
Nie byĹŻo kresu tym czasom. TyĂş spaĹŻ
gĹŻowć rzuciwszy na wiosĹŻo, gdy zaczĹĹŻ buntowaÄ sić pĹŻomień,
woda i blade powietrze. LataĹŻy ciaĹŻa Ă˝yjĹcych,
koĂşci ich cienkie i Ă˝óĹŻte, raczej podobne sĹŻomie.
ZatapiaĹŻ dziĹsĹŻa zsiniaĹŻe w pierĂş córki ĂşmiejĹcy sić ojciec
i kapĹŻan kryjomo z kielicha krew TwĹ do ust suchych laĹŻ.
JuĂ˝ woda spijaĹŻa ziemić, juĂ˝ wodć pochĹŻaniaĹŻ ogień
i ogień ginĹĹŻ w powietrzu -ja ciĹgle leĂ˝aĹŻem jak martwy,
czujĹc na zimnych policzkach dotyk Ă˝ywioĹŻów trzech.
WĹĂ˝ poparzony sić przywlókĹŻ, ciaĹŻem bezsilnym mi nogi
okrćciĹŻ...
UfaĹŻem - oto zbudujesz mi arkć
i weęmiesz na niĹ zwierzćta, tylko zostawisz mój grzech.
Potem mi ziarno przez ptaka
przeĂşlesz - i wĹŻoĂ˝ć w doniczkć ďż˝
Siedem ogromnych nocy i siedem ogromnych dni
bćdzie kieĹŻkowaÄ, aĂ˝ wreszcie z nowego wyczytam zodiaku,
ýe wolna ziemia mnie czeka, spokojne ýywioůy wszystkie.
Nie byĹŻo tak. JuĂ˝ sam jeden
leýaůem i czuůem me oczy
topiĹce sić gĹŻćbiej i gĹŻćbiej w twarzy zlepionej z wosku;
dogasaĹŻ ogień na studniach, woda walczyĹŻa z lewej,
a z prawej kapaĹŻ bezdęwićcznie w ĹŻuk przechylony nieboskĹŻon.
PróĂ˝nia zdĹŻawiĹŻa juĂ˝ dawno wćĂ˝a u moich nóg.
TwardniaĹŻy w kamień korzenie mchów, tataraków i lilii,
w uszach mych pćd posćpny warczaĹŻ,
ĹŻagodnie spadaĹŻa ziemia, ksićĂ˝yc sić w tyle przechyliĹŻ
i sĹŻońca leciaĹŻa tarcza
czarna na póĹŻ.
Jeszcze wierzyĹŻem: wyĂşlesz ĹŻuk
tćczy, gdy zbudziÄ sić zdoĹŻasz ďż˝
lecz TyĂş spaĹŻ - a u wiosĹŻa niespokojny tĹŻum
Twoich anioĹŻów.
Wićc nadziejć Ă˝egnajĹc z warg zwaliĹŻem szeptem,
który ogromnym woĹŻaniem sić rozlegĹŻ i deptaĹŻ
gwiazdy bĹŻćdnie wiszĹce
nad kolumnadĹ kosmicznych bram:
Nie zĹŻamaĹŻeĂş mej mocy ďż˝
Jestem sam!
IV. SEN DRUGI
Biskup w ornacie tajemniczych szelestów peĹŻnym
gĹŻoĂşno ĂşpiewaĹŻ litanie i ĂşwieciĹŻ aksamitnym obuwiem,
szĹŻy za nim ulubione dwie hieny
i ĂşwiecĹce jak talerze dwa Ă˝óĹŻwie.
ChĹŻopcy biegli za orszakiem tym,
jak za cygańskim wozem,
chcieli ujrzeÄ pierĂşcień biskupi, gdzie pĹŻyn
cudowny - bo z krwi - bulgotaĹŻ,
ale juĂ˝ kobiet pisk zmysĹŻowy
odrzuciĹŻ ich na stronć:
to Dionizos rwaĹŻ grona na pĹŻotach.
Na rogatkach - tam fryzjer i rzeęnik
mówili o czasach zjawiajĹcych sić im we Ăşnie:
zůe byůy - a przeýyje, kto wierzy,
kto nie wierzy - nie wypije i nie zje.
A wierzyĹŻa staruszka, której juĂ˝ wiele kanarków
w klatce zmarĹŻo. Ostatni miaĹŻ cićĂ˝kie konanie,
modliĹŻa sić nawet za tć duszć maĹŻĹ,
ale najczćĂşciej skĹŻadaĹŻa rćce
mićkkie jak wĹŻóczka i prosiĹŻa: Panie,
niech wnuk mój zostanie ksićdzem.
I zostaĹŻ. Panny w tiulach nad nim
niosĹŻy baldachim jak pierzyna pyszny,
aĂ˝ z zazdroĂşciĹ patrzaĹŻa nieĹŻadnĹ
můoda ýona z ulicy najbliýszej.
Wiele prawdy znaĹŻ fryzjer i rzeęnik.
Do studenta alchemii, gdzie dzwonek
byĹŻ nad drzwiami rzeębiony jak szyszka
przychodziĹŻy Erynie tlenione,
by na czole mu gorzko napisaÄ:
Masz pamićtaÄ, bo taki jest rozkaz
- w snach go czytaĹŻ i fryzjer, i rzeęnik ďż˝
ten przeýyje na ziemi - kto wierzy,
kto nie wierzy - nie wypije i nie zje.
PluskaĹŻy karuzele, ĹŻodzie na dĹŻugich linach
mĹciĹŻy Ăşmiech - lecz w tym Ăşmiechu
szatan umywaĹŻ rćce, jeszcze wodć po nich przeklinaĹŻ
i ýaůoúnie půakaů jak dziecko.
PoznaĹŻ go biskup srogi i powiekĹ obwisĹŻĹ skinĹĹŻ,
peĹŻen chrzćstu srebra i haftu przystanĹĹŻ przed nim jak wizjĹ,
wzrok do nieba podniósĹŻ: UkrzyĂ˝uj!
Wielkim gĹŻosem potrzĹsaĹŻ jak grzywĹ.
Wypćdzony wićc z miasta jak z raju
wziĹĹŻ mnie mocno za przegub dĹŻoni
i na górć wysokĹ zaniósĹŻ.
Kiedy mi z gliny lepiĹŻ chleb
i daremnie skrćcaĹŻ bicze z piasku,
jak najsmutniej mi w oczy popatrzyĹŻ
i palcami jak dzwonki u sań
wskazaĹŻ nisko i spytaĹŻ: chĹŻopaczku,
czy znasz ten kraj?
Ten kraj?
- Tam stodoĹŻy chude, nocĹ wozu skrzyp
i Chrystusik kulawy przy szybie,
a za szybĹ juĂ˝ gromnice trzy
i milczenie ýyzne.
Tam wilgotny i pĹŻytki na dĹŻoń
dóĹŻ dla ciaĹŻa rozgrzanego poĹŻudniem,
sĹŻońce nawet wĹtĹŻe jak kĹŻos
i chleb trudny,
Jeszcze gorzej bćdzie, gdy Ă˝ebra
stodóĹŻ wyschnĹ, wyparujĹ studnie,
przyjdzie mór - przyjdĹ ludzie w zĹŻych heĹŻmach...
A tu spójrz: chociaĂ˝ góra bezludna
sĹ fontanny i zamki na lodzie,
kwiatów zagon, owoce kuliste
i jak tam - karuzele i ĹŻodzie
i jak tam - szaĹŻ, zabawa i gwizdy.
Ăe nieludzkie, to nic - tamci kiedyĂş przestanĹ
i niejeden sić skusi... bćdzie raęniej ci wówczas,
patrz - Erynia, ma córka jak muzyka co rano
zbudzi lokiem grajĹcym, ucaĹŻuje cić w usta.
Bćdziesz synem mym. StaroĂşÄ
cićĂ˝ka dla mnie. ZĹŻy biskup,
który Ă˝óĹŻwie i hieny jak psy wodzi z orszakiem
kazaĹŻ odejĂşÄ mi z miasta, gdzie ukryty sić bĹŻyska
grom i wkrótce przeleci po Ă˝yjĹcych i martwych.
JakĂ˝e rozeznasz wtedy mgĹŻy mićdzy nocĹ a dniem?
Tu tylko bćdzie wiadome - komu pozostaÄ dane;
niemowlćta zrodzone potĹŻucze popióĹŻ z marmuru i kamień,
ciebie? - Ciebie poĂ˝egna, rozniesie jak pianć
przelot ptaków niebieskich przemienionych w zĹŻe.
V. HYMN DO ĂWIATĹŽA
Gotowe sĹ mury miasta. CzekajĹ ciemne katedry,
domy rozpusty i place, na których bĹŻćdni prorocy
úcieýki prostujŠtwoje.
Tramwaj juĂ˝ wćszy w ulicy, kina szalejĹ prćdzej
i rzemyk rozplata wodzowi bohater wĂşród krzyków miĹŻosnych.
Z trĹb zachĹŻannie szerokich wydmuchujĹ orkiestry
noc gĹŻćbokĹ i lamp spokojnych tĹŻo.
Gotowe sĹ mury Jerycha. Na miasto ubogie w przestrzeń,
nim sić powietrze rozszerzy w wiecznoĂşÄ nadmiernĹ - zstĹp.
ZstĹp na miasto ubogie w ogrody,
nim padnie wapno z kwiatów i nieĂşwiadomych budynków,
nim szelest snu nie zasypie woĹŻania czĹŻowieka
o dni
powietrza,0gnia i gĹŻodu.
Oto sĹŻyszć niepokój pomników:
Kopernik wpatrzony w gwiazdć twarz zakryĹŻ cieniem
koĂşcioĹŻa,
z nocy wychodzĹ kolumny zbrojne. Ich marsz
chwieje drzewami Ăşlepymi
i Ăşpiew dĹŻugi idzie za nimi:
Hej, dziewczyno ma, czy znasz ten kraj?
Gotowe sĹ mury miasta. UlepiĹŻem juĂ˝ trudny mój sen
w pustej nocy czekajĹcy na szmer
promienia od gwiazdy sĹŻonecznej.
I zanurzony po usta w niej
sĹŻyszć w krwi mej szyderczĹ wiecznoĂşÄ.
ZstĹp na gĹŻowy bluęniĹce, zanim
grom po trumnach nie przeleciaĹŻ jak wóz
i niezdarnemu na zimnym posĹŻaniu
woĹŻaÄ daj:
- Oto biskup monstrancjĹ Ăşwieci,
szatan z miasta ucieka, a za nim
idzie ĹŻuna nad ciemny kraj.
Wićc jesteĂş!
VI. TREN NA ĂMIERż SIOSTRY
Jest nade mnŠmigotanie witraýy.
DymiĹ ksiĹĂ˝ki dĹŻoniom leniwym,
kolorowe, soczyste pejzaýe
wyciekajĹ jak senna oliwa.
WyĂ˝ej cień mój godzinć wydzwania.
Ăciana pĹŻynie prosta jak struna ďż˝
bćdzie pieĂşń moĂ˝e gorzka i trudna,
ale peĹŻna smutnego kochania:
GdzieĂş, woskowa panienko,
gdzieĂş mi sić podziaĹŻa?
Ach, niedobre, niedobre ýelazo
OdebraĹŻo ruchliwoĂşÄ twym rćkom
i jćzyczek jak listek porwaĹŻo.
I kosteczki o szpiku mićkkim
wyĹŻamaĹŻo bez trudu jak sĹŻomkć;
a nie pójdzie z powagĹ i wdzićkiem
konik z tobĹ ubrany w Ă˝aĹŻobć.
Nie opadnĹ na deski z hukiem
Krople Ăşwićte, wonne i lekkie
i nie przyjmie posĹŻanie smutne
w ciepĹŻĹ trawć - nieĂşmiaĹŻej trumienki.
Cacy, cacy, siostrzyczko snów ďż˝
w Ăşrodku miasta na skwerze pustym
zimny, pĹŻytki na dĹŻoń-ci dóĹŻ
dadzĹ - oczom otwartym i ustom.
IleĂ˝ sĹŻońc sić przetoczy nad tobĹ,
ileĂ˝ rzek sić wyleje naraz,
zanim cisza przystanie jak obĹŻok
nad ulicĹ Ăşwićtego ĹŽazarza.
A mówili: przeĂ˝yje, kto wierzy,
kto nie wierzy, nie wypije i nie zje.
ĂpiĹ zuchwali na szczĹtkach orćĂ˝a,
mićdzy nimi i fryzjer, i rzeęnik.
Niechaj martwi ufajŠýywym:
kto nie wierzy - wszak takýe utonie,
Ojca twojego powiozĹ na Sybir,
matkć zgwaĹŻci - siostrzyczko - zĹŻy Ă˝oĹŻnierz.
Nie pocieszyÄ twych rzćs, pod którymi
teraz piasku dusznego nadmiar,
a ĂşpiewaĹŻaĂş: wielbĹŻĹdy w pustyni
po dwa serca noszĹ w swych garbach.
Jak powiedzieÄ ci peĹŻniej i smutniej
o nizinie, gdzie pĹŻomień staĹŻ ďż˝
Po twych deskach uderza jak w lutnić
ziemia nocĹ ogromna i pyta:
czy znasz ten kraj?
Zna go szatan i szeptaĹŻ z tajemnic...
gĹŻos mu drĂ˝aĹŻ delikatny jak pióro.
O siostrzyczko mych snów
po co wićcej ci wiedzieÄ ďż˝
Ty wybraĹŻaĂş dolinć, a mnie kaýŠgórĹ znów.
VII. ZWIASTOWANIE, CZYLI SEN PROROCZY
Kogut grzebieniem z korali
nad mĹ twarzĹ dĹŻugĹ chwilć potrzĹsaĹŻ,
potem rzekĹŻ: jestem tutaj przysĹŻany,
by cić zbudziÄ i zabraÄ w niebiosa.
Potem dziobem gaĹŻĹę przeĹŻamaĹŻ,
boskoĂşÄ mojĹ skrzydĹŻem rozwiaĹŻ rozlegĹŻym
i napeĹŻniĹŻ kosmiczne bramy
pianiem wielkim i pićknym,
Obok nas,
tam gdzie plaski wypasaĹŻ krajobraz
stulone uĂşmiechy wiosek ďż˝
schodziĹŻy ku drogom modre
krowy, cielćta i owce
Ăliwy, jabĹŻonie i grusze
biĹŻy w sadach o ziemić mocno
i melodie przystawaĹŻy pastusze
mićdzy zmierzchem razowym a nocĹ.
Po krawćdzi wysokiej szedĹŻ
ceglasty pociĹg o koĹŻach wysokich,
ĂşlizgaĹŻ sić most, toczyĹŻ sić szept
i jak ĹŻokcie lataĹŻy tĹŻoki.
Wtedy szeptem prosiĹŻem: zostaw
na to granie, na tć spokojnoĂşÄ...
ZstĹpiĹŻ szatan niedosĹŻyszalnie, bo boso,
i do lćku mojego podszedĹŻ,
dotknĹĹŻ skroni i wyrzekĹŻ: chĹŻopcze,
jeszcze bćdzie dana ci wolnoĂşÄ.
*
WĹŻaĂşnie mnie ciemnoĂşÄ wydaĹŻa nogom, u których po pićÄ
palców wćszĹcych boleĂşnie. ZaczĹĹŻem skarĂ˝yÄ sić jćzykiem,
gdy mózg mój napeĹŻniĹŻ jak miedę
szelest nagĹŻy: to matka - w sukni huczĹcej na klćcznik
spadĹŻa jak Äma.
DĹŻonie rozwiaĹŻa jak szarfy, a uĂşmiech blady byĹŻ,
gdy dęwićkiem trĹcaĹŻa powietrze rozkoĹŻysane jej zejĂşciem:
Synu mój - uwierz w sny ďż˝
wielkĹ prawdć znaĹŻ fryzjer i rzeęnik:
Ten przeýyje na ziemi, kto wierzy,
i kto dĹŻoniom wĹŻasnym zaufa,
kto nie wierzy, nie wypije i nie zje,
a zapĹŻaci mu pustka i cisza.
Kochaj pĹŻomień, który niweczy
i twĹ ziemić przepala jak kĹŻadkć,
tak sić zrodziĹŻ pochmurny i mćski
bohater.
Kochaj pocisk z niedobrego kruszcu,
gdy nad wĹŻosem ci leci prosty:
niejednego on przecieĂ˝ nauczyĹŻ
miĹŻoĂşci.
I czĹŻowieka, w którego godzisz
mruĂ˝Ĺc oko pod blask broni siny,
on nauczyĹŻ boleĂşnie twĹ mĹŻodoĂşÄ
ojczyzny.
Synu mój, uwierz w sny: po raz wtóry zapieje kogut,
a nad miastem proszĹcym o ĂşwiatĹŻo koral ĹŻuny zeĂşle wam Ten
Który w dĹŻoniach i wodć, i ogień
sprawiedliwie waĂ˝y na dzień...
ale wićcej mówiÄ nie mogć.
VIII. PIEĂĹ WIOSENNA
Kora obrasta pnie. Dęwiga sić kĹŻos i powój,
ptaki prowadzĹ swe maĹŻe, kret wychodzi na ĂşwiatĹŻo,
muzyka chmur nad domem
wisi w gronach soczyĂşcie i ĹŻatwo.
JuĂ˝ ogrodnik zgiĹĹŻ sić jak most,
koń paruje liczĹcy skiby,
pćka gaĹŻĹę i leje sić sok
nad ýywym i nieýywym.
Deszcz wywodzi roĂşlinne ksztaĹŻty
z szeptu ziaren i owadów chrzćstu,
i na wietrze faluje las.
Z wody úcieka znuýony statek,
jest jak rćka peĹŻna szelestu
poůoýona úlepo na czas.
IdĹ dymy z kominów. W nich
drýy nieúmiaůe powietrze niebieskie:
grom zaszczekaĹŻ wysoko nad rzekĹ,
bůyskawice obnaýyůy kůy
nad pobitym i nad zwycićskim.
Trawa przewierca kamień, asfalt sić marszczy na palcach,
korzeń roĂşlinny unosi pĹŻytć ulicznĹ i deskć,
krzak kartofla zakwita na ulicy Ăşwićtego ĹŽazarza ďż˝
Ăşpij, wĹtĹŻa, Ăşpij, mćski.
Zwalone sĹ mury Jerycha. Pogićta broń
jak szkĹŻo przebĹŻyska w ruinach. ZĹŻomek ksićĂ˝yca w oknie,
po twarzy cień nietoperzy.
Gdzie pójdziesz - ciemnoĂşÄ cić dotknie,
daremnie woĹŻasz znów: zstĹp!
Lepiej mćĂ˝nemu: Ăşpij, mćĂ˝ny.
Podziemna fala teĂ˝ pluszcze.
KrzyĂ˝ sić bezradnie poruszyĹŻ
i rćka wynurza sić biaĹŻa, palce wskazujĹ na sĹd;
a pod nocĹ zwierzćcĹ i ludzkĹ
ĂşwiecĹ czaszki toczone jak lustra ďż˝
koĂşÄ czĹŻowiecza opada na dno.
IX. NAWRĂT WĹTKU
Szatan muzyczny piszczel
palcami przy ustach rozdzwoniĹŻ ,
koĹŻysaĹŻy sić Ă˝ebra jak liĂşcie,
chwiaĹŻ sić zĹb wyĹŻamany i goleń.
Robak drobnymi wĹsami poruszaĹŻ
i po czaszce wćdrowaĹŻ jak globie,
uĂşmiechaĹŻy sić oczy i usta
mej siostrzyczki w trumience obĹŻej.
Jeszcze raz, tylko raz
hejnaĹŻ bajkć zanuci ďż˝
kaĂ˝da koĂşÄ bćdzie graÄ, kaĂ˝da trawa i korzeń: ...
jechaĹŻ pićkny przez sosnowe morze
w nikĹŻej ĹŻódce
pod blask.
Wićc i inne okrćty - wszystkie z listków i jagód.
Cicho ptaki ze smutku pĹŻakaĹŻy,
bo na zawsze, bo nie wrócĹ, gdy odjadĹ
pod ýaglami z koniczyny i malin.
NuciĹŻ pićkny, a usta miaĹŻ modre:
kajet rzuÄ, za mnĹ chodę,
to karocć ci zbudujć i otulć w chorĹgiew
i dam welon czarny jak noc...
DudniĹŻ flet i organy w kaplicy
wyciĹgaĹŻy ramiona jak anioĹŻ;
jeszcze raz zagra koĂşÄ - szatan w miasto powróci ďż˝
szepnĹĹŻ zwiastun i we Ăşnie przystanĹĹŻ.
Z dymu bćdzie dom twój i sen,
a z pĹŻomienia wiecznoĂşÄ zupeĹŻna
i opowieĂşÄ inna - lecz wiedz,
ýe muzyka w niej nagůa gra...
Nie anielskie to pienia.
Tak opowieĂşÄ ta sić zaczyna:
Czy znasz ten kraj...
X
Ryby na rzekach z fioletu wypĹŻywajĹ brzuchami do góry,
ostatni kanarek staruszki wydaĹŻ Ăşmiertelne westchnienie,
Ă˝óĹŻto byĹŻo od Ăşpiewu jego,
teraz leĂ˝y - sztywne ma pióra ďż˝
wićc sić módlmy: wybaw od zĹŻego.
Marszczy sić skóra globu, lasami zapada i pćka,
pĹŻacze serdecznie kamień,
gwiazda sić traci na wietrze:
czarne sĹŻońce zmalaĹŻo do ksztaĹŻtu serca czĹŻowieka
wićc sić módlmy: daj zmiĹŻowanie,
oddal zapowiedę zĹŻowieszczĹ.
StanćĹŻy w martwym powietrzu gĹŻosy psalmistów letnich,
biskup w ýaůobnej kapie
kropidĹŻem widma gasi;
skrzypiĹ haki szubienic,
zaraz salwa w ciaĹŻo zapadnie ďż˝
wićc sić módlmy: zeĂşlij nam ĹŻaskć.
Przymknićte sĹ oczy poĂ˝arów,
lasy sĹ drĂ˝Ĺce jak rzćsy,
krew juĂ˝ straszy na drogach, Ă˝adne stopy jej Ăşladów nie otrĹ ďż˝
kwiaty zwćglone - i koĂşci zwierzĹt ĹŻĹkowych i leĂşnych,
wićc sić módlmy: od lćku nadmiaru
i szatana czuĹŻego nas ochroń.
A domy ĹŻamiĹ sić lekko
i znaki ciĹgnĹ po niebie:
wciĹĂ˝ na wieĂ˝ach ludzie w wieczór
Ă˝aĹŻosnymi jćzykami czytajĹ gwiazdy, a gniew
pali im wĹŻosy w nieĹŻadzie,
bo powietrze gorĹce od przeczuÄ
tuli sić maĹŻe do pićt.
Rwie sić niebieski bulgot,
a przecieĂ˝ w wirze karuzel
szatan juĂ˝ ogień dojrzaĹŻ, ĹŻzy mu z policzków pociekĹŻy ďż˝
a sŠto farby ýaůobne, rozůoýone w skrzydůach motyli
w czarnych skrzydĹŻach albo niebieskich.
Pada Ăşmiertelny deszcz z gromnic wysokich,
idzie ciemnĹ nizinĹ Ăşpiewanie,
Ăşlizga sić most, toczy sić szept i zmćczone pracujĹ tĹŻoki
po lesie, po wodzie, po ĹŻanie -
Nachyl twarzĹ sić ku ziemi,
tam usĹŻyszysz, tam odnajdziesz.
ĂlepnĹ Ärenice ludzi pod cićciem puchowej lotki ďż˝
nie gaĹŻĹzka oliwna z nieba Ăşcićtego mrozem,
lecz podůuýny opada jak kropla
spod paznokcia szatana - nietoperz.
SkĹŻćbiona puchnie darń,
wićc sić módlmy o sĹŻoneczny promyk,
bo wciĹĂ˝ noce wtulone w ogromne
skrzydĹŻa ďż˝
odpĹŻywajĹ od rĹk czĹŻowieka,
a za nimi - czy znasz?
Ten kraj.
Czy znasz ten kraj pod soplami sczerniaĹŻych gorĹcych gromnic
skrzypiĹcy dawniej Ă˝ywicĹ - dzisiaj bĹŻonami skrzydeĹŻ
nietoperzy ogromnych.
Czy znasz ten kraj,
gdzie ĂşcieĂ˝kami westchnień
půynŠnieýywe
kwiaty zwćglone i koĂşci zwierzĹt ĹŻĹkowych i leĂşnych.
Gdzie pĹŻaski wypasaĹŻ krajobraz
stulone uĂşmiechy wiosek
i kwitĹŻy dĹŻugo przy ustach ĹŻĹki ĹŻagodne jak flety ďż˝
schodzĹ do jezior z siarki
i wćgla lasy brzozowe.
StanćĹŻy w martwym powietrzu gĹŻosy psalmistów letnich
kiedy czerwony tulipan ze strzechy wyrósĹŻ drzemiĹcej
i roniĹŻ pĹŻatki gorĹce.
Miasta pogićte jak muszle na czarnoziemnych wybrzeĂ˝ach,
w których sić echo strzćpiaste wylewa pod strumień wiatru -
oto latarnie uliczne w Ăşlimaki skrćcone leĂ˝Ĺ
i wieýe ciekŠku ziemi w ceglasty zimny stalaktyt.
Marszczy sić skóra globu, lasami zapada i pćka,
w szczelinach grzmoty podziemne niebo kaleczĹ niskie,
ziewajĹ krwiste zachody przy ziemi rozwartym pyskiem
i czarne sĹŻońce zmalaĹŻo do ksztaĹŻtu serca czĹŻowieka.
Ryby na rzekach z fioletu wypĹŻywajĹ brzuchami do góry,
jawiĹ sić niebem obcym geometryczne stygmaty,
a to zapowiedę zĹŻowieszcza,
bo u serca dzwonów wiszĹ juĂ˝ nietoperze
i znaki z morowego powietrza
jak obĹŻoki wćdrujĹ nad Ăşwiatem.
Ptaki nie znane nikomu po dĹŻugich roĂşlinach Ăşwistu
spadajĹ w dĹŻonie ĹŻun jak w sieci listków.
JabĹŻko ziemi bĹŻĹdzĹce w zdwojonych mocnych obrotach
o obrćcz blasku ociera sypkĹ sosnowĹ sierĂşÄ.
Rwie sić niebieski bulgot
i pustkć zĹŻĹ ustokrotnia,
pustkć o wnćtrzu pĹŻomienia.
W pĹŻomieniu wklćsĹŻym i szklanym mówiĹ - ĂşmierÄ.
Przymknićte oczy poĂ˝arów, spod których ĹŻzy jak katedry ďż˝
ĹŻzy wyĂşcieĹŻane wrzosami mićkkie i dziwnie ciche ďż˝
a sŠto farby ýaůobne rozůoýone w skrzydůach motyli,
a sĹ to dęwićki bolesnej muzyki.
Pada Ăşmiertelny deszcz z gromnic wysokich,
bezpańskie zwierzćta straszĹ mićdzy nocĹ a dniem ,
ĂşlepnĹ Ärenice ludzi pod cićciem puchowej lotki
ptaków niebieskich przemienionych w zĹŻe.
A domy ĹŻamiĹ sić lekko, domy, w których zamieszkaĹŻ czĹŻowiek
naszeptujĹcy do kopców cmentarnych u granic.
Ludzie o twarzach z wosku i oczach ĹŻagodnej ĹŻani
czekajĹ na gaĹŻĹzkć oliwnĹ, a moĂ˝e
na gaĹŻĹzkć zwykĹŻego Ăşpiewu.
SkĹŻćbiona puchnie darń,
skwierczĹ rozwiane knoty gromnic,
noce wtulone w skrzydĹŻa nietoperzy ogromnych
koĹŻyszĹ kraj.
Ten kraj.
II. PIEĂĹ MIMOWOLNA
WĹŻaĂşnie mnie ciemnoĂşÄ wydaĹŻa nogom, u których po pićÄ
palców wćszĹcych boleĂşnie. Jednym podstćpnym ukĹŻuciem
usta rozdarĹŻa i mózg mój w biaĹŻe zmieniĹŻa skiby,
w których sić noc przewala zćbata, ĂşciĂşnićta jak pićĂşÄ.
A zanim goĹŻĹb mnie odbiegĹŻ i gaĹŻĹę wydarli mi ludzie
z dĹŻoni szerokiej jak taca, abym pozostaĹŻ szczćĂşliwy
wĂşród nich -
tlĹcy na cienkiej ĹŻodydze jak lilipuci instrument
urzekĹŻ mnie ptasi skrzyp.
Nigdy nie byĹŻo ĹŻaskawiej. MĹciĹŻem spokój rzeczy
ciaĹŻem czystym jak kreda, gĹŻowć dęwigaĹŻem jak koĂşcióĹŻ,
odlot drzew Ă˝egnaĹŻem co dzień nadrzeczny,
liczyĹŻem wypluski ryb
na piasku cićĂ˝kim od oĂşci.
Dzwony chĹŻodziĹŻy mi szyjć weselne albo Ă˝aĹŻobne,
a od tego dzwonienia las z wosku na oĹŻtarzach
w lusterku trzymanych przez Ăşwićtych nad gĹŻowĹ
moýe dla mnie powtarzaů,
moĂ˝e dla cienia mego, który byĹŻ
w faĹŻdach mej skóry biaĹŻej,
ýe powalony w wůasnych krzakach ýyů
zrzucć swe ciaĹŻo.
CóĂ˝, potem niebo mi obce
bĹŻyskajĹc krawćdziĹ gromu
zeszĹŻo po listku, na którym haft ďż˝
I wzywaĹŻem donoĂşnym gĹŻosem,
obok szatan o rogach zĹŻoconych:
Ach, zatrzymaj mi, ach, zatrzymaj bieg niebieskich lat!
PrzypĹŻyw ksićĂ˝yca prowadziĹŻ.
WciĹĂ˝ na wieĂ˝ach ludzie w wieczór
Ă˝aĹŻosnymi jćzykami odczytywali gwiazdy, a gniew
paliĹŻ im wĹŻosy w nieĹŻadzie,
bo powietrze gorĹce od przeczuÄ
tuliĹŻo sić maĹŻe do pićt.
Sen mój byĹŻ Ă˝óĹŻty i straszyĹŻ
twarzĹ jak Tatar:
PrzyszĹŻy
wielkie obĹŻoki schylone nad ziemiĹ pćdzĹcĹ jak ĂşwiatĹŻo,
jak chrust pĹŻonćĹŻo Ă˝elazo i beton bojowych maszyn,
mosty skakaĹŻy jak owce przez niebo wtopione w WisĹŻć,
wydćĹŻy kamienne dziewczyny usta spragnione pokarmu
i w dzbany parków jak mleko wlewaĹŻ sić ogień i marmur.
Na próĂ˝no czĹŻowiek z ĹŻbem sćpa rćkĹ zakwitaĹŻ jak laurem;
schodziĹŻby w ziemić latarnie wciĹĂ˝ parskajĹce, za nimi
wróble z ponurym wyciem, goĹŻćbie z pĹŻaczem wprost ludzkim
i byĹŻo biaĹŻo od planet i mroęno niczym od zimy.
Z gromnicy wysokiej jak sosna wyszedĹŻ z pćtlicĹ na krtani
Traugutt i wargĹ poruszaĹŻ, gestem tĹŻumaczyÄ chciaĹŻ;
ĹŻamaĹŻ sić werbel pod krokiem, a on peĹŻen cichego kochania
wzrokiem pytaĹŻ: Czy znasz tej kraj...
NagĹŻy jaszczur w smolistej ĹŻusce
wypadĹŻ z nory pod MćkĹ PańskĹ
i zanuciĹŻ dziecićciu jak listek
- a tym dzieckiem pewnie byĹŻem ja ďż˝
o jeziorze, gdzie kĹpaĹŻ sić w blasku,
peĹŻnym siarki, fioletu i darni ďż˝
A wciĹĂ˝ noce wtulone w ogromne
SkrzydĹŻa ďż˝
koĹŻysaĹŻy kraj.
Ten kraj.
Dalej... sen mnie z nóg zrzuciĹŻ...
Wracaůem, gdzie dym jak pies leýaů
przed kaĂ˝dym wschodem ksićĂ˝yca.
- O mieĂşcie mówili, Ă˝e wielkie, o wieĂ˝y, Ă˝e jest potćĂ˝na
Tam patrzĹc na lot jej zazdroĂşnie
znowu zaczĹĹŻem swój gĹŻos
wysilaÄ niby cićciwć - obok zĹŻocony szatan:
Ach, jeĂşli nie latom niebieskim - to pozwól mojej mĹŻodoĂşci,
aby przez ciaĹŻo przebrnćĹŻa i twardĹ zćbatĹ noc!
WiecznoĂşÄ siedzĹca za nami ziewaĹŻa szczćkĹ czerwonĹ,
maĹŻy anioĹŻ po sznurze schodziĹŻ ku mojej pomocy,
po pićÄ palców u stopy ciĹgle boleĂşnie wćszĹcych
spoczćĹŻo wreszcie. ByĹŻ dzień,
w którym przy mićsie ofiarnym Kain ugodziĹŻ brata,
wićc kipiaĹŻ weĹŻnisty step
w gwiazdach lecĹcych na póĹŻnoc.
Wtedy ostroĂ˝nie mi zdjćto gĹŻowć, przykryto caĹŻunem
i gaĹŻĹę wyrosĹŻa w mej rćce, a z niĹ boskoĂşci mej zapach.
III. PIEĂĹ OSTATECZNA
StrzaskaĹŻeĂş kroplami gĹŻuchymi jak mĹŻot
kuty w powietrzu sarkofag,
gdziem leýaů w kwietnym puchu
czekajĹcy na nowĹ noc,
kiedy twe rćce spocznĹ na chlebie i koszach.
WielekroÄ gwiazdy stawaĹŻy nad ciemnĹ równinĹ,
mowa splĹtanych kopyt dudniĹŻa w ĹŻozach i wierzbach,
gdy ĂşpiĹca rzesza nad wodĹ woĹŻaĹŻa: gĹŻód!
SzalaĹŻy krowy zdziczaĹŻe o ciemnoĂşÄ druzgocĹc szyje,
wychodziĹŻ z lasu pasiasty tygrys do ognisk i sprćĂ˝aĹŻ
mićĂşnie do skoku. ChĹŻód
budziĹŻ leĂ˝Ĺcych - rćce
wznosili po trzykroÄ i oczy,
woĹŻali: przybĹdę! i trawĹ sypali Ă˝aĹŻobnie wĹŻosy
i budowali z kamienia oĹŻtarze polne naprćdce.
Nie byĹŻo kresu tym czasom. TyĂş spaĹŻ
gĹŻowć rzuciwszy na wiosĹŻo, gdy zaczĹĹŻ buntowaÄ sić pĹŻomień,
woda i blade powietrze. LataĹŻy ciaĹŻa Ă˝yjĹcych,
koĂşci ich cienkie i Ă˝óĹŻte, raczej podobne sĹŻomie.
ZatapiaĹŻ dziĹsĹŻa zsiniaĹŻe w pierĂş córki ĂşmiejĹcy sić ojciec
i kapĹŻan kryjomo z kielicha krew TwĹ do ust suchych laĹŻ.
JuĂ˝ woda spijaĹŻa ziemić, juĂ˝ wodć pochĹŻaniaĹŻ ogień
i ogień ginĹĹŻ w powietrzu -ja ciĹgle leĂ˝aĹŻem jak martwy,
czujĹc na zimnych policzkach dotyk Ă˝ywioĹŻów trzech.
WĹĂ˝ poparzony sić przywlókĹŻ, ciaĹŻem bezsilnym mi nogi
okrćciĹŻ...
UfaĹŻem - oto zbudujesz mi arkć
i weęmiesz na niĹ zwierzćta, tylko zostawisz mój grzech.
Potem mi ziarno przez ptaka
przeĂşlesz - i wĹŻoĂ˝ć w doniczkć ďż˝
Siedem ogromnych nocy i siedem ogromnych dni
bćdzie kieĹŻkowaÄ, aĂ˝ wreszcie z nowego wyczytam zodiaku,
ýe wolna ziemia mnie czeka, spokojne ýywioůy wszystkie.
Nie byĹŻo tak. JuĂ˝ sam jeden
leýaůem i czuůem me oczy
topiĹce sić gĹŻćbiej i gĹŻćbiej w twarzy zlepionej z wosku;
dogasaĹŻ ogień na studniach, woda walczyĹŻa z lewej,
a z prawej kapaĹŻ bezdęwićcznie w ĹŻuk przechylony nieboskĹŻon.
PróĂ˝nia zdĹŻawiĹŻa juĂ˝ dawno wćĂ˝a u moich nóg.
TwardniaĹŻy w kamień korzenie mchów, tataraków i lilii,
w uszach mych pćd posćpny warczaĹŻ,
ĹŻagodnie spadaĹŻa ziemia, ksićĂ˝yc sić w tyle przechyliĹŻ
i sĹŻońca leciaĹŻa tarcza
czarna na póĹŻ.
Jeszcze wierzyĹŻem: wyĂşlesz ĹŻuk
tćczy, gdy zbudziÄ sić zdoĹŻasz ďż˝
lecz TyĂş spaĹŻ - a u wiosĹŻa niespokojny tĹŻum
Twoich anioĹŻów.
Wićc nadziejć Ă˝egnajĹc z warg zwaliĹŻem szeptem,
który ogromnym woĹŻaniem sić rozlegĹŻ i deptaĹŻ
gwiazdy bĹŻćdnie wiszĹce
nad kolumnadĹ kosmicznych bram:
Nie zĹŻamaĹŻeĂş mej mocy ďż˝
Jestem sam!
IV. SEN DRUGI
Biskup w ornacie tajemniczych szelestów peĹŻnym
gĹŻoĂşno ĂşpiewaĹŻ litanie i ĂşwieciĹŻ aksamitnym obuwiem,
szĹŻy za nim ulubione dwie hieny
i ĂşwiecĹce jak talerze dwa Ă˝óĹŻwie.
ChĹŻopcy biegli za orszakiem tym,
jak za cygańskim wozem,
chcieli ujrzeÄ pierĂşcień biskupi, gdzie pĹŻyn
cudowny - bo z krwi - bulgotaĹŻ,
ale juĂ˝ kobiet pisk zmysĹŻowy
odrzuciĹŻ ich na stronć:
to Dionizos rwaĹŻ grona na pĹŻotach.
Na rogatkach - tam fryzjer i rzeęnik
mówili o czasach zjawiajĹcych sić im we Ăşnie:
zůe byůy - a przeýyje, kto wierzy,
kto nie wierzy - nie wypije i nie zje.
A wierzyĹŻa staruszka, której juĂ˝ wiele kanarków
w klatce zmarĹŻo. Ostatni miaĹŻ cićĂ˝kie konanie,
modliĹŻa sić nawet za tć duszć maĹŻĹ,
ale najczćĂşciej skĹŻadaĹŻa rćce
mićkkie jak wĹŻóczka i prosiĹŻa: Panie,
niech wnuk mój zostanie ksićdzem.
I zostaĹŻ. Panny w tiulach nad nim
niosĹŻy baldachim jak pierzyna pyszny,
aĂ˝ z zazdroĂşciĹ patrzaĹŻa nieĹŻadnĹ
můoda ýona z ulicy najbliýszej.
Wiele prawdy znaĹŻ fryzjer i rzeęnik.
Do studenta alchemii, gdzie dzwonek
byĹŻ nad drzwiami rzeębiony jak szyszka
przychodziĹŻy Erynie tlenione,
by na czole mu gorzko napisaÄ:
Masz pamićtaÄ, bo taki jest rozkaz
- w snach go czytaĹŻ i fryzjer, i rzeęnik ďż˝
ten przeýyje na ziemi - kto wierzy,
kto nie wierzy - nie wypije i nie zje.
PluskaĹŻy karuzele, ĹŻodzie na dĹŻugich linach
mĹciĹŻy Ăşmiech - lecz w tym Ăşmiechu
szatan umywaĹŻ rćce, jeszcze wodć po nich przeklinaĹŻ
i ýaůoúnie půakaů jak dziecko.
PoznaĹŻ go biskup srogi i powiekĹ obwisĹŻĹ skinĹĹŻ,
peĹŻen chrzćstu srebra i haftu przystanĹĹŻ przed nim jak wizjĹ,
wzrok do nieba podniósĹŻ: UkrzyĂ˝uj!
Wielkim gĹŻosem potrzĹsaĹŻ jak grzywĹ.
Wypćdzony wićc z miasta jak z raju
wziĹĹŻ mnie mocno za przegub dĹŻoni
i na górć wysokĹ zaniósĹŻ.
Kiedy mi z gliny lepiĹŻ chleb
i daremnie skrćcaĹŻ bicze z piasku,
jak najsmutniej mi w oczy popatrzyĹŻ
i palcami jak dzwonki u sań
wskazaĹŻ nisko i spytaĹŻ: chĹŻopaczku,
czy znasz ten kraj?
Ten kraj?
- Tam stodoĹŻy chude, nocĹ wozu skrzyp
i Chrystusik kulawy przy szybie,
a za szybĹ juĂ˝ gromnice trzy
i milczenie ýyzne.
Tam wilgotny i pĹŻytki na dĹŻoń
dóĹŻ dla ciaĹŻa rozgrzanego poĹŻudniem,
sĹŻońce nawet wĹtĹŻe jak kĹŻos
i chleb trudny,
Jeszcze gorzej bćdzie, gdy Ă˝ebra
stodóĹŻ wyschnĹ, wyparujĹ studnie,
przyjdzie mór - przyjdĹ ludzie w zĹŻych heĹŻmach...
A tu spójrz: chociaĂ˝ góra bezludna
sĹ fontanny i zamki na lodzie,
kwiatów zagon, owoce kuliste
i jak tam - karuzele i ĹŻodzie
i jak tam - szaĹŻ, zabawa i gwizdy.
Ăe nieludzkie, to nic - tamci kiedyĂş przestanĹ
i niejeden sić skusi... bćdzie raęniej ci wówczas,
patrz - Erynia, ma córka jak muzyka co rano
zbudzi lokiem grajĹcym, ucaĹŻuje cić w usta.
Bćdziesz synem mym. StaroĂşÄ
cićĂ˝ka dla mnie. ZĹŻy biskup,
który Ă˝óĹŻwie i hieny jak psy wodzi z orszakiem
kazaĹŻ odejĂşÄ mi z miasta, gdzie ukryty sić bĹŻyska
grom i wkrótce przeleci po Ă˝yjĹcych i martwych.
JakĂ˝e rozeznasz wtedy mgĹŻy mićdzy nocĹ a dniem?
Tu tylko bćdzie wiadome - komu pozostaÄ dane;
niemowlćta zrodzone potĹŻucze popióĹŻ z marmuru i kamień,
ciebie? - Ciebie poĂ˝egna, rozniesie jak pianć
przelot ptaków niebieskich przemienionych w zĹŻe.
V. HYMN DO ĂWIATĹŽA
Gotowe sĹ mury miasta. CzekajĹ ciemne katedry,
domy rozpusty i place, na których bĹŻćdni prorocy
úcieýki prostujŠtwoje.
Tramwaj juĂ˝ wćszy w ulicy, kina szalejĹ prćdzej
i rzemyk rozplata wodzowi bohater wĂşród krzyków miĹŻosnych.
Z trĹb zachĹŻannie szerokich wydmuchujĹ orkiestry
noc gĹŻćbokĹ i lamp spokojnych tĹŻo.
Gotowe sĹ mury Jerycha. Na miasto ubogie w przestrzeń,
nim sić powietrze rozszerzy w wiecznoĂşÄ nadmiernĹ - zstĹp.
ZstĹp na miasto ubogie w ogrody,
nim padnie wapno z kwiatów i nieĂşwiadomych budynków,
nim szelest snu nie zasypie woĹŻania czĹŻowieka
o dni
powietrza,0gnia i gĹŻodu.
Oto sĹŻyszć niepokój pomników:
Kopernik wpatrzony w gwiazdć twarz zakryĹŻ cieniem
koĂşcioĹŻa,
z nocy wychodzĹ kolumny zbrojne. Ich marsz
chwieje drzewami Ăşlepymi
i Ăşpiew dĹŻugi idzie za nimi:
Hej, dziewczyno ma, czy znasz ten kraj?
Gotowe sĹ mury miasta. UlepiĹŻem juĂ˝ trudny mój sen
w pustej nocy czekajĹcy na szmer
promienia od gwiazdy sĹŻonecznej.
I zanurzony po usta w niej
sĹŻyszć w krwi mej szyderczĹ wiecznoĂşÄ.
ZstĹp na gĹŻowy bluęniĹce, zanim
grom po trumnach nie przeleciaĹŻ jak wóz
i niezdarnemu na zimnym posĹŻaniu
woĹŻaÄ daj:
- Oto biskup monstrancjĹ Ăşwieci,
szatan z miasta ucieka, a za nim
idzie ĹŻuna nad ciemny kraj.
Wićc jesteĂş!
VI. TREN NA ĂMIERż SIOSTRY
Jest nade mnŠmigotanie witraýy.
DymiĹ ksiĹĂ˝ki dĹŻoniom leniwym,
kolorowe, soczyste pejzaýe
wyciekajĹ jak senna oliwa.
WyĂ˝ej cień mój godzinć wydzwania.
Ăciana pĹŻynie prosta jak struna ďż˝
bćdzie pieĂşń moĂ˝e gorzka i trudna,
ale peĹŻna smutnego kochania:
GdzieĂş, woskowa panienko,
gdzieĂş mi sić podziaĹŻa?
Ach, niedobre, niedobre ýelazo
OdebraĹŻo ruchliwoĂşÄ twym rćkom
i jćzyczek jak listek porwaĹŻo.
I kosteczki o szpiku mićkkim
wyĹŻamaĹŻo bez trudu jak sĹŻomkć;
a nie pójdzie z powagĹ i wdzićkiem
konik z tobĹ ubrany w Ă˝aĹŻobć.
Nie opadnĹ na deski z hukiem
Krople Ăşwićte, wonne i lekkie
i nie przyjmie posĹŻanie smutne
w ciepĹŻĹ trawć - nieĂşmiaĹŻej trumienki.
Cacy, cacy, siostrzyczko snów ďż˝
w Ăşrodku miasta na skwerze pustym
zimny, pĹŻytki na dĹŻoń-ci dóĹŻ
dadzĹ - oczom otwartym i ustom.
IleĂ˝ sĹŻońc sić przetoczy nad tobĹ,
ileĂ˝ rzek sić wyleje naraz,
zanim cisza przystanie jak obĹŻok
nad ulicĹ Ăşwićtego ĹŽazarza.
A mówili: przeĂ˝yje, kto wierzy,
kto nie wierzy, nie wypije i nie zje.
ĂpiĹ zuchwali na szczĹtkach orćĂ˝a,
mićdzy nimi i fryzjer, i rzeęnik.
Niechaj martwi ufajŠýywym:
kto nie wierzy - wszak takýe utonie,
Ojca twojego powiozĹ na Sybir,
matkć zgwaĹŻci - siostrzyczko - zĹŻy Ă˝oĹŻnierz.
Nie pocieszyÄ twych rzćs, pod którymi
teraz piasku dusznego nadmiar,
a ĂşpiewaĹŻaĂş: wielbĹŻĹdy w pustyni
po dwa serca noszĹ w swych garbach.
Jak powiedzieÄ ci peĹŻniej i smutniej
o nizinie, gdzie pĹŻomień staĹŻ ďż˝
Po twych deskach uderza jak w lutnić
ziemia nocĹ ogromna i pyta:
czy znasz ten kraj?
Zna go szatan i szeptaĹŻ z tajemnic...
gĹŻos mu drĂ˝aĹŻ delikatny jak pióro.
O siostrzyczko mych snów
po co wićcej ci wiedzieÄ ďż˝
Ty wybraĹŻaĂş dolinć, a mnie kaýŠgórĹ znów.
VII. ZWIASTOWANIE, CZYLI SEN PROROCZY
Kogut grzebieniem z korali
nad mĹ twarzĹ dĹŻugĹ chwilć potrzĹsaĹŻ,
potem rzekĹŻ: jestem tutaj przysĹŻany,
by cić zbudziÄ i zabraÄ w niebiosa.
Potem dziobem gaĹŻĹę przeĹŻamaĹŻ,
boskoĂşÄ mojĹ skrzydĹŻem rozwiaĹŻ rozlegĹŻym
i napeĹŻniĹŻ kosmiczne bramy
pianiem wielkim i pićknym,
Obok nas,
tam gdzie plaski wypasaĹŻ krajobraz
stulone uĂşmiechy wiosek ďż˝
schodziĹŻy ku drogom modre
krowy, cielćta i owce
Ăliwy, jabĹŻonie i grusze
biĹŻy w sadach o ziemić mocno
i melodie przystawaĹŻy pastusze
mićdzy zmierzchem razowym a nocĹ.
Po krawćdzi wysokiej szedĹŻ
ceglasty pociĹg o koĹŻach wysokich,
ĂşlizgaĹŻ sić most, toczyĹŻ sić szept
i jak ĹŻokcie lataĹŻy tĹŻoki.
Wtedy szeptem prosiĹŻem: zostaw
na to granie, na tć spokojnoĂşÄ...
ZstĹpiĹŻ szatan niedosĹŻyszalnie, bo boso,
i do lćku mojego podszedĹŻ,
dotknĹĹŻ skroni i wyrzekĹŻ: chĹŻopcze,
jeszcze bćdzie dana ci wolnoĂşÄ.
*
WĹŻaĂşnie mnie ciemnoĂşÄ wydaĹŻa nogom, u których po pićÄ
palców wćszĹcych boleĂşnie. ZaczĹĹŻem skarĂ˝yÄ sić jćzykiem,
gdy mózg mój napeĹŻniĹŻ jak miedę
szelest nagĹŻy: to matka - w sukni huczĹcej na klćcznik
spadĹŻa jak Äma.
DĹŻonie rozwiaĹŻa jak szarfy, a uĂşmiech blady byĹŻ,
gdy dęwićkiem trĹcaĹŻa powietrze rozkoĹŻysane jej zejĂşciem:
Synu mój - uwierz w sny ďż˝
wielkĹ prawdć znaĹŻ fryzjer i rzeęnik:
Ten przeýyje na ziemi, kto wierzy,
i kto dĹŻoniom wĹŻasnym zaufa,
kto nie wierzy, nie wypije i nie zje,
a zapĹŻaci mu pustka i cisza.
Kochaj pĹŻomień, który niweczy
i twĹ ziemić przepala jak kĹŻadkć,
tak sić zrodziĹŻ pochmurny i mćski
bohater.
Kochaj pocisk z niedobrego kruszcu,
gdy nad wĹŻosem ci leci prosty:
niejednego on przecieĂ˝ nauczyĹŻ
miĹŻoĂşci.
I czĹŻowieka, w którego godzisz
mruĂ˝Ĺc oko pod blask broni siny,
on nauczyĹŻ boleĂşnie twĹ mĹŻodoĂşÄ
ojczyzny.
Synu mój, uwierz w sny: po raz wtóry zapieje kogut,
a nad miastem proszĹcym o ĂşwiatĹŻo koral ĹŻuny zeĂşle wam Ten
Który w dĹŻoniach i wodć, i ogień
sprawiedliwie waĂ˝y na dzień...
ale wićcej mówiÄ nie mogć.
VIII. PIEĂĹ WIOSENNA
Kora obrasta pnie. Dęwiga sić kĹŻos i powój,
ptaki prowadzĹ swe maĹŻe, kret wychodzi na ĂşwiatĹŻo,
muzyka chmur nad domem
wisi w gronach soczyĂşcie i ĹŻatwo.
JuĂ˝ ogrodnik zgiĹĹŻ sić jak most,
koń paruje liczĹcy skiby,
pćka gaĹŻĹę i leje sić sok
nad ýywym i nieýywym.
Deszcz wywodzi roĂşlinne ksztaĹŻty
z szeptu ziaren i owadów chrzćstu,
i na wietrze faluje las.
Z wody úcieka znuýony statek,
jest jak rćka peĹŻna szelestu
poůoýona úlepo na czas.
IdĹ dymy z kominów. W nich
drýy nieúmiaůe powietrze niebieskie:
grom zaszczekaĹŻ wysoko nad rzekĹ,
bůyskawice obnaýyůy kůy
nad pobitym i nad zwycićskim.
Trawa przewierca kamień, asfalt sić marszczy na palcach,
korzeń roĂşlinny unosi pĹŻytć ulicznĹ i deskć,
krzak kartofla zakwita na ulicy Ăşwićtego ĹŽazarza ďż˝
Ăşpij, wĹtĹŻa, Ăşpij, mćski.
Zwalone sĹ mury Jerycha. Pogićta broń
jak szkĹŻo przebĹŻyska w ruinach. ZĹŻomek ksićĂ˝yca w oknie,
po twarzy cień nietoperzy.
Gdzie pójdziesz - ciemnoĂşÄ cić dotknie,
daremnie woĹŻasz znów: zstĹp!
Lepiej mćĂ˝nemu: Ăşpij, mćĂ˝ny.
Podziemna fala teĂ˝ pluszcze.
KrzyĂ˝ sić bezradnie poruszyĹŻ
i rćka wynurza sić biaĹŻa, palce wskazujĹ na sĹd;
a pod nocĹ zwierzćcĹ i ludzkĹ
ĂşwiecĹ czaszki toczone jak lustra ďż˝
koĂşÄ czĹŻowiecza opada na dno.
IX. NAWRĂT WĹTKU
Szatan muzyczny piszczel
palcami przy ustach rozdzwoniĹŻ ,
koĹŻysaĹŻy sić Ă˝ebra jak liĂşcie,
chwiaĹŻ sić zĹb wyĹŻamany i goleń.
Robak drobnymi wĹsami poruszaĹŻ
i po czaszce wćdrowaĹŻ jak globie,
uĂşmiechaĹŻy sić oczy i usta
mej siostrzyczki w trumience obĹŻej.
Jeszcze raz, tylko raz
hejnaĹŻ bajkć zanuci ďż˝
kaĂ˝da koĂşÄ bćdzie graÄ, kaĂ˝da trawa i korzeń: ...
jechaĹŻ pićkny przez sosnowe morze
w nikĹŻej ĹŻódce
pod blask.
Wićc i inne okrćty - wszystkie z listków i jagód.
Cicho ptaki ze smutku pĹŻakaĹŻy,
bo na zawsze, bo nie wrócĹ, gdy odjadĹ
pod ýaglami z koniczyny i malin.
NuciĹŻ pićkny, a usta miaĹŻ modre:
kajet rzuÄ, za mnĹ chodę,
to karocć ci zbudujć i otulć w chorĹgiew
i dam welon czarny jak noc...
DudniĹŻ flet i organy w kaplicy
wyciĹgaĹŻy ramiona jak anioĹŻ;
jeszcze raz zagra koĂşÄ - szatan w miasto powróci ďż˝
szepnĹĹŻ zwiastun i we Ăşnie przystanĹĹŻ.
Z dymu bćdzie dom twój i sen,
a z pĹŻomienia wiecznoĂşÄ zupeĹŻna
i opowieĂşÄ inna - lecz wiedz,
ýe muzyka w niej nagůa gra...
Nie anielskie to pienia.
Tak opowieĂşÄ ta sić zaczyna:
Czy znasz ten kraj...
X
Ryby na rzekach z fioletu wypĹŻywajĹ brzuchami do góry,
ostatni kanarek staruszki wydaĹŻ Ăşmiertelne westchnienie,
Ă˝óĹŻto byĹŻo od Ăşpiewu jego,
teraz leĂ˝y - sztywne ma pióra ďż˝
wićc sić módlmy: wybaw od zĹŻego.
Marszczy sić skóra globu, lasami zapada i pćka,
pĹŻacze serdecznie kamień,
gwiazda sić traci na wietrze:
czarne sĹŻońce zmalaĹŻo do ksztaĹŻtu serca czĹŻowieka
wićc sić módlmy: daj zmiĹŻowanie,
oddal zapowiedę zĹŻowieszczĹ.
StanćĹŻy w martwym powietrzu gĹŻosy psalmistów letnich,
biskup w ýaůobnej kapie
kropidĹŻem widma gasi;
skrzypiĹ haki szubienic,
zaraz salwa w ciaĹŻo zapadnie ďż˝
wićc sić módlmy: zeĂşlij nam ĹŻaskć.
Przymknićte sĹ oczy poĂ˝arów,
lasy sĹ drĂ˝Ĺce jak rzćsy,
krew juĂ˝ straszy na drogach, Ă˝adne stopy jej Ăşladów nie otrĹ ďż˝
kwiaty zwćglone - i koĂşci zwierzĹt ĹŻĹkowych i leĂşnych,
wićc sić módlmy: od lćku nadmiaru
i szatana czuĹŻego nas ochroń.
A domy ĹŻamiĹ sić lekko
i znaki ciĹgnĹ po niebie:
wciĹĂ˝ na wieĂ˝ach ludzie w wieczór
Ă˝aĹŻosnymi jćzykami czytajĹ gwiazdy, a gniew
pali im wĹŻosy w nieĹŻadzie,
bo powietrze gorĹce od przeczuÄ
tuli sić maĹŻe do pićt.
Rwie sić niebieski bulgot,
a przecieĂ˝ w wirze karuzel
szatan juĂ˝ ogień dojrzaĹŻ, ĹŻzy mu z policzków pociekĹŻy ďż˝
a sŠto farby ýaůobne, rozůoýone w skrzydůach motyli
w czarnych skrzydĹŻach albo niebieskich.
Pada Ăşmiertelny deszcz z gromnic wysokich,
idzie ciemnĹ nizinĹ Ăşpiewanie,
Ăşlizga sić most, toczy sić szept i zmćczone pracujĹ tĹŻoki
po lesie, po wodzie, po ĹŻanie -
Nachyl twarzĹ sić ku ziemi,
tam usĹŻyszysz, tam odnajdziesz.
ĂlepnĹ Ärenice ludzi pod cićciem puchowej lotki ďż˝
nie gaĹŻĹzka oliwna z nieba Ăşcićtego mrozem,
lecz podůuýny opada jak kropla
spod paznokcia szatana - nietoperz.
SkĹŻćbiona puchnie darń,
wićc sić módlmy o sĹŻoneczny promyk,
bo wciĹĂ˝ noce wtulone w ogromne
skrzydĹŻa ďż˝
odpĹŻywajĹ od rĹk czĹŻowieka,
a za nimi - czy znasz?
Ten kraj.