Stolat.pl

Czechowicz Józef

Józef
Czechowicz

1970-01-01 - 1970-01-01

Sortuj według:

Czechowicz Józef ta chwila

ręko smagła otwórz okno dnia z podwórka utocz
i nalało się jak w dzbanek soku godzina zimnych
oddech gęstwin równomierny deszczu tupot
przyspiew rynny

to jest w kuchni dom na pradze niedaleko remiz
tramwajami co za ozarwień ulice się dławią
a zły odblask bije zorzą po kamieniach
i doszoz i doazcz i doazoz i doszcz i deszcz

oczy patrzcie senna topiflł szyby w siwym dreszczu
tęczy szabla kropel magia chmur ciężkie delfiny
upadają na twarz ziemi cieniem wieszczym
srebrnym hymnem
srebrnym hymnom doszcz i daszoz i doszcz i deszcz
więcej

Czechowicz Józef toruń

tu tyle lip gubiących kwiat
taki zapachów odmęt
wieże w księżyou srebrne pochodnie
na kościołach podobnych do tratw
odptywa miasto pod niebem z ciemnego szkła
popychają je strzały na czarnych tarczach zegarów

cisza i mgła
i obłok także płynący do nocnych jarów

falują gotyckich okien szramy
które odbłysk na kratach rozgwieżdża
suną ceglane mury bramy
jedna schyliła się nawet jak maszt
w bramach Wisła na przestrzał

brzeszczot to srebrem chłodny

rzuciła go po ciepłym dniu
otarłszy ostrze o zmierzch i o ruń
rzuciła go wiosenna noc pogodna
sobie do nóg
pod toruń
więcej

Czechowicz Józef w boju

przez mokre oka sieci horyzont
padało są chmury i obłoki szrapneli
po ulewie dzień świeci ryzo
burzy podjudza zblakłą zieleń

młodziku a tobie żal że wsparty o koło jaszcza
chorąży zamknął powieki
książka o to jest złote widmo zbłąkanym w bitwie u rzeki
każdy ją strzał zaprzepaszcza

młodziku widzisz bój ale tak jakoś płasko
strzelają broczą biegną krzyczą
pocisków ptactwo
nad okolicą

w grzmocie bliskiej baterii opada za liściem liść
na hełmy na niski okop
kto piosnki nuci po cichu odgania o śmierci mysi
to ważne gdy spotka się ją oko w oko

nie myśleć jezu nie myśleć
a dobrze to utonie
w przypominaniu wizyj które się nie wyśniły

pierwsza pod białym portykiem pałacu pałac plonie
dziewczęta w nimbach zarzynają łabędzia srebrem pity

druga skrzypce świergocą ze strun czterech do słońca
wysnuwa się jasność w nitkach samogłos je potrąca
muzyka parzy pod sercem jak kula

w trzeciej wizji mocarze stanęli na planetach
stanęli globy w krzepkie ujęli ręce

rzucił planetą on zamierzyła się i kobieta
przez chmurę
otchłań pociskiem spruła

spłosz wizje wypłyń z tej przędzy
uważaj odstrzał przelot granat uderza tuż
i oddudnilo w gruncie i ziemia nagle w górę
płomienie klaszczą w powietrzu pionowymi deskami z róż

i już nic więcej
więcej

Czechowicz Józef wąwozy czasu

siedemnastego maja o siódmej godzinie
złoty wieczór się kładzie na siwym lublinie
lampy na smukłych słupach biją jak wodotryski
płynące złotem szemra o zachodzie okna
ulic klingi placów regularne dyski
futra skwerów zlał blask tego ognia
tak w śródmieściu się pali dzień dogasający
inaczej tu o milę od murów
za sitowiem zapada słońce
jak ciężka szala wagi na której zmierzch urósł

czas
wieczność czasu
szare wąwozy czasu
czas

ścieka w kroplach urasta otchłanie zapełnia
wieje chaosem rzeczy co są lecz się topią
w obłokach oiapłych noc dzień przepadły zupełnie
półbrzask jedynie wisi mętny szary popiół
obrazy marcoussisa pionin sen kruk sztandar
świeca morze pociski przyjaciółki ukłon
katalog róg ulicy pieśń mej matki żandarm
wszystko hurgoce w chmurach mgieł sztywnych jak sukno
krzyczący wir wybuchem znienacka uderza
wir niepokoju powstał może z przeczytanych książek
zagmatwał strugę czasu spruł ją wskroś i przeżarł
szczelinę wydrażył

przez ręka wiru smagła uczyniony wytom
widać jak w teleskopie gwiazdę to co było

z daleka namiot cyrku z bliska transatlantyk
zasłonił nieba niebieski fajans
od ryku osypały się urwisk żółte kanty
mastodont stąpa zagniewany
rozpycha wieczór skórę tak wieczorem chłodzi

nagle zwinęły się liście paprotne po gajach
zaszumiały piana
to nic to ta chwila odchodzi

w chmurnej szczelinie inna sprzed tysiącoleci
pyłem drobnym jak petit na szpaltę nadleci

wiatr nurt zgrzebny dymem odurza
gwiezdny jakże piękny jest ognisk purpurowy żużel
za obozem kołysały się wzgórza
grzbietami wielkich wołów
drewniane niezdarne łamały szuwar koła
i tu chaos mosiężne ręce miecze karki
naszyjniki z krzemieni oczy w ogniu jarkin.
oto burza postaci w skórach i kożuchach
stosy rozbijające płomieniami łun nów

aż znowu zaszumiało w szumach pólbrzask bucha
pochłania miękka paszcza obłoku tłum hunnów
potem się w nowych światłach powoli rozchyla
) jak balon nad miastem niedawna tkwi chwila

muł w rzekach kolczastego drutu
wśród bomb ginących twarze
zluszczyl je ból jak belki łuszczy płomień w pożarze
ziemia i pułki butów
dnie stojące na płytkich okopach
mitraliez kaszle i świsty
na ogniach nocny popas
niebo ogniste
miasto mdlejące przestrzeń która rzyęi
armaty rozpalone rwące się z uwięzi
w ogniach nicość
nagle odmęt białawy zawrzał w glos zanucił
jeslesmy pod lublinem który zorzą plunie
dzień dzisiejszy powrócił
powrócił jak syn marnotrawny
ucałujmy jego skronie

bo gdaic spojrzeć jak dawniej
budynki w oddalaniu lśniące
a tu o milę od murów
za trzciną i sitowiem zagubią sic słońce
jak ciężka szala wdgi na której zmierzch uróst

czas
wieczność czasu
szare wąwozy czasu
czas

wizje nie nasycają są zawiłym haftem
czy z tego alfabetu co będzie odczytam
po cóż czytać i tak wiem chyba to jest prawdą
pytania odpowiedzą brzmią jak odpowiedzi pytań
więcej
Wykonanie: SI2.pl
Jak prawie wszystkie strony internetowe również i nasza korzysta z plików cookie. Zapoznaj się z regulaminem, aby dowiedzieć się więcej. Akceptuję