Stolat.pl

Baczyński  Krzysztof Kamil

Krzysztof Kamil
Baczyński

1970-01-01 - 1970-01-01

Sortuj według:

Baczyński Krzysztof Kamil Stuletni wieczór

Matce

Wyjść na ulicę w niebieski, letni zmierzch,
dymią fajki jak zapach zielonych brazylii,
gwiazdy jak ryby zabite wypływają na wierzch,
znad gitar - kapelusze jak czarne pluszowe motyle.
Wyjść na ulicę: kołyski zwiewnej muzyki i bajek,
tam grają katarynki jedwabny stuletni walczyk.
Ten niderlandzki obraz z porcelanowych fajek,
z baldachimów dłoni kobiecych i strun kobiecych palców.
Otom dzieckiem, skrzydłem jednodniowych przeczuć.
Jestem tylko chłopcem, który płacze nad zabitym ptakiem.
Nie przeżyłem tylu lat i drzew, co ten wieczór.
Jestem chłopcem, który płacze nad zabitym ptakiem.
więcej

Baczyński Krzysztof Kamil Orfeusz w lesie

1. Zamysł
On jak wygłoś dwustronny zestroił
miłość pieśni i miłość niewiasty.
Teraz ucho ciszą leśną poił,
kiedy w strumień wstępował liściasty.
Prawą ręką gałęzie odgarniał,
lewą ręką lirę tulił drżącą,
gdy nad głową zbudzona ptaszarnia
trzepotała chmurą świergocącą.
A on ptakom i sobie się modlił,
a modlitwa go do tej zbliżała,
co mu była poczęciem melodii,
które spełniał na lirze jej ciała.
Jeszcze cienia jej nawet nie podszedł,
już pod dłonią pisklę śpiewu poczynał
i milczeniem śpiących brzóz warkocze
w Eurydyki płowe włosy zaklinał.
2. Wahanie
Skądże ten uśmiech na usta się przybłąkał?
"Przywróćcie - mówił - do życia tę piosenkę,
co zmarła we mnie". Wtedy na jego rękę
dźwięczną kropelką stoczyła się biedronka.
"Wiem: to jest tkliwość. Lecz ona nie wystarczy.
Bo więcej trzeba, by śmierć śpiewaniem uwieść:
na skałach dzikich muzyczne gniazdo uwić,
by wywieść śpiew od trwogi ludzkiej starszy".
I wzrok przygasły utonął w własnym cieniu.
"Oddajcie - mówił - tę moc, co tylko ona
obudzić mogła". Wtedy jak uskrzydlona
drapieżność siadł mu jastrząb na ramieniu.
"Wiem: to są szpony, które się rychło stępią,
lecz skalnej kory niezdolne nigdy przebić.
Nie taką drogę trzeba mi pieśnią przebyć,
by łzami osnuć Jej źrenicę sępią".
I w leśną ciszę wszeptywał się: "Przestrzeni,
jakże cię struną, co krwawić śmie, ogarnę?"
I załkał cicho. I jak jagody czarne,
łzy dojrzewały w puszystych mchów zieleni.
3. Płacz
Jak zmierzch szare - zlatywały się wilki,
błędnym wyciem wypełniając las,
u nóg jego czołgały się: "Zmilknij,
czemu łzami odzwierzęcasz nas?"
Jak świt chyże - przybiegały jelenie,
jak sen cieple - łasiły się samy
i błagały: "Zmiłuj się, przenieś
ból i w siebie z powrotem go wgarnij".
Przypełzały zielone zaskrońce,
obwijały mu ręce jak pień:
"Kto ty jesteś, że tak jasny jak słońce
płaczesz łzami czarnymi jak cień?"
Lecz zadziwił się Orfeusz, gdy w górze
roześmiała się wierzba płacząca:
"Jakże, wieszczu, żalem chcesz nas urzec,
skoro płacz twój nie roztkliwia, lecz wstrząsa?"
4. Wstyd
I zapadł w siebie gwiazdą, która boli,
bo go smuciła siła własnej pieśni,
jakże niecelna - myślał - że pozwolił
łzom nazbyt ludzkim w grom się ucieleśnić.
Płacz ma być płaczem - myślał - a łzy łzami,
a pieśń - wysnutą spod serca muzyką -
lecz jak ją wysnuć i gdzie nieść? Wtem zamilkł,
bo jego lira łkała: "Eurydyko! Ten, co się z tobą zestrajał, jak z struną
łączy się liry melodyjne drewno,
z krawędzi śpiewu w własny mrok się zsunął.
Jak po obczyźnie stopą brnąc niepewną,
błąka się w sobie, ocienia żałobą
nie żal po tobie, lecz smutek nad sobą..."
Więc się zawstydził Orfeusz, a mgły
coraz to gęściej liśćmi szeleszcząc,
na twarz mu kładły swe wilgotne sny.
A on nie wiedział, czy to deszcz, czy łzy.
I tylko jeż przez mokre biegnąc mchy,
zbierał na kolce srebrne jabłka deszczu.
5. Zmaganie
Pod tym dębem, pod stuletnim, wśród gałęzi skrył się,
a deszcz pierzchnął, siedmiobarwnym łukiem nad nim wzbił się.
Ledwie okiem w nim utonął, w barwnej brodząc nucie,
blady błękit tęczę wchłonął, dąb zawołał: "Zbudź się.
Czas na ciebie, czeka lira, nowej pieśni głodna,
wdrąż się w ziemię, bij o niebo, serca przepal do dna.
Ze mną, boski Orfeuszu, zmierz muzyczną silę,
mnie pokonasz - śmierć przemożesz, którą zwyciężyłem.
Popatrz: uschnie młoda łoza, runie smukła jodła,
patrz: topole śmierć podcięła, ale mnie nie zmogła.
W niebo śpiewem rosnę, w ziemię korzeniami wrastam,
me milczenie jest strumieniem, a ma pieśń liściasta!"
Więc Orfeusz chwycił lirę rozmodloną dłonią,
strunę trącił, już obłoki przebudzone dzwonią.
Jeszcze głosu nie wydobył, już na wargi drżące,
jak na liście, promieniście wbiega młode słońce.
I pieśń począł. Wrył się w ziemię takim jasnym tonem, że wzleciały ponad
drzewa krety uskrzydlone,
że strumienie, co pod ziemią ciemno się poczęły,
nad brzegami, co je więżą, w lirę się wygięły.
Wzniósł się w górę, ręką jeno ciężar strun odmierzał,
a już wiatrem swego głosu w żołędzie uderzał,
a żołędzie melodyjnie trącając się wzajem,
rozdzwoniły włosy wierzby nad leśnym ruczajem,
a w tych włosach smutek nagły wylągł się tak cicho,
że nie będąc jeszcze szeptem, szeptał: "Eurydyko..."
Jeno woda pochwyciła to czułe wezwanie,
a już w kwiaty je wkropiła na leśnej polanie,
a tam trawy zielonawe w korzenie wszeptały
i już drzewa jej imieniem szumieć poczynały.
Targnął strunę, bo nie szeptem śmierć miał głuchą przemóc,
lecz wołaniem tak wysokim, jak gwiazda nad ziemią:
"Chcecie? Rozpacz wam wyśpiewam: płomieniste góry
rosną we mnie, burza wraża w ziemię kły wichury.
Chcecie? Błyskawicą chłostam, serca gryzę gromem,
w ręku piorun mam i rozpacz w oku nieruchomem,
a ta rozpacz w gniew urasta, a ten gniew jest burzą
przeciw tobie, której kształty czarno się marmurzą".
Już nie słowem, ale głosem w twardą korę nieba
tłukł Orfeusz, aż sypnęła ciężkich gwiazd ulewa...
Wtedy przerwał, bowiem uczuł, że mu głos uwiężnie
w niebie drżącym jeszcze...
Ale dąb milczał potężniej.
6. Porażka
"Eurydyko, porażka jest słodka.
Chwała tobie, któryś mnie zwyciężył".
Mijał strumień. Trzcina wiała wiotka.
Las się kończył i zaczynał księżyc.
A te skały, co wyrosły ostre,
zdały mu się czułym zapewnieniem.
A tę noc obejmował jak siostrę
i nazywał najczulszym imieniem.
I przemierzał strunami śpiącemi
oddalenie nie objęte słowem,
i jak klucz do zamkniętych podziemi
niósł na wargach milczenie dębowe.
więcej

Baczyński Krzysztof Kamil Śmierć kukły

Zasłoń firanki, szklana madonno złudzenia!
Już nie ma nic za oknem, którym uwiądł pejzaż.
Noc, w którą tylko wieczór śmiercią wejrzał,
ciszę w bolesne kraty drzew poplątanych zamienia.
Śmierć w ciężkich ramach z ołowiu wieszam na ścianie.
Zasłoń firanki, szklana madonno złudzenia!
To obojętność spada mi w oczy jak kamień,
gorzki świt deszczu więdnie w niedochceniach.
Smutne pociągi są obojętnym pościgiem,
węszą po śladach pomiętych brudną ulicą,
i każdym świtem płacz mi się zrywa jak wybieg.
Czuję brzęczącą jak komar zgubiony - nicość.
Wieczór bezdomny umarł mi cicho na rękach...
Niebo zapina d1rnury na księżyc jak żeton.
Zasłoń firanki, szklana madonno złudzenia!
Patrzę: wiatr przechodzi pod rękę z umarłą gazetą.
więcej

Baczyński Krzysztof Kamil Wyzwanie

Moje myśli są ciemniejsze od obcych słów proroków
moich słów prawdziwych nie zna nikt.
Kto z was wierzy, że oto na polanie czerwonych obłoków
Przebiegł koń apokalipsy i znikł?
Kto wierzy, że w niedzielne popołudnie
nad pyłem odświętnych przechodniów
spadło siedem nieboskłonów w zawiei planet, a w próżni
sypano garściami dukaty płonących pochodni?
Czy byliście w pociągach pustych, które anielsko wstąpiły w zaświat?
Na ostatnich stacjach, gdzie urywa się czas,
gdzie w czarnych lustrach wypisano ostateczne znaki i hasła
kto z was zna cmentarz świata i nieustanny potop gwiazd?

Czy widzicie : w mroku odchodzą idee rzeczy i czyści
ludzie, których nigdy nie było,
i że Chrystusa tylko Szatan wymyślił
żebyście mogli na codzień zabijać Boga i miłość.
więcej
Wykonanie: SI2.pl
Jak prawie wszystkie strony internetowe również i nasza korzysta z plików cookie. Zapoznaj się z regulaminem, aby dowiedzieć się więcej. Akceptuję